piątek, 31 marca 2017

Balkon dla początkujących


Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam własnego ogródka, jak tylko odeszło widmo wiosennych przymrozków, a w sprzedaży pojawiły się sadzonki kwiatów (ale jeszcze daleko było do zimnej Zośki), kupiłam doniczki, ziemię i pojechałam na targ po roślinki. I stanęłam przed wielkim dylematem. Jakie rośliny powinna wybrać nieperfekcyjna pani domu, taka, która się nie zna na kwiatach, jest leniwa, roztrzepana i zapewne nieraz zapomni je podlać? Wszystkie ekspertki mówiły jasno: pelargonie. Nie, tylko nie pelargonie! – krzyczały w moim sercu jakieś antydrobnomieszczańskie przesądy. Dlaczego? Bo pelargonie są takie oklepane, takie małomiasteczkowe, drobnomieszczańskie itd., itp, jak myślałam w swoim wielkomiejskim dyletanctwie. Chciałam zaszaleć z czymś oryginalnym, ale potem pomyślałam, że będzie wstyd, jak to coś oryginalne mi uschnie w lipcu i zostanie goły balkon. A więc padło na nieszczęsne pelargonie. Różowe, bo takie mi się najbardziej podobają. A żeby nadać im charakter romantyczny, wzięłam kilka sadzonek komarzycy (jakby to ujął poeta z Częstochowy – co drugą donicę wsadzałam komarzycę).
Po posadzeniu kwiatów balkon wyglądał nadzwyczaj skromnie, ale ile miałam przyjemności przy tym pierwszym w życiu sadzeniu w pierwszych promieniach wiosennego słońca o poranku!

kwiaty na balkonie po posadzeniu pelargonie komarzyca

Mój związek z pelargoniami to było takie małżeństwo z rozsądku, ale wkrótce pojawiło się między nami uczucie. Rachityczne sadzonki szybko odwdzięczyły mi się za stosowanie nawozu w granulacie do każdego podlewania i w lipcu wyglądały już tak:

pelargonie, komarzyca, lawenda, kwiaty, balkon

Komarzyce też polubiły nawóz i rosły jak szalone. Niestety, przez głupotę wsadziłam je do doniczki razem z pelargoniami i komarzyce wyjadły pelargoniom wszystkie mikroelementy, przez co te ostatnie padły na polu bitwy nim minęły wakacje.Tzw. efekt komarzycy:

komarzyca pelargonie balkon

Ale za to jeszcze w czerwcu postanowiłam dokupić pelargoniom śródziemnomorską koleżankę lawendę. Inwestycja się opłaciła, bo nie dość, że lawenda przywabiała urocze pszczółki-robotnice i miło było obserwować, jak zbierają nektar, to jeszcze ładnie przezimowała i za rok miałam za darmo lawendę. W lipcu dokupiłam jeszcze na przecenie sadzonkę czerwonej werbeny (w małej doniczce), ale niestety zszamały ją mszyce. W kolejnych latach zresztą popełniałam ten sam błąd, nie mogąc się oprzeć uroczej werbenie, a jej z kolei nie mogły oprzeć się mszyce i wsuwały ją z apetytem. Niewiele pomogły opryski z wody z czosnkiem. I tu punkt dla pelargonii. Tych śmierdziuszków nie lubi żadne robactwo.
Kolejne punkty pelargonie zaliczyły, gdy dzielnie zniosły wszelkie moje „zapominania podlewania” i wyjazdy. Następne plusy zebrały na początku grudniu. Za co? Za to że były. I nieźle się trzymały.

pelargonie, grudzień, balkon, koniec sezonu
Zamykając sezon kwiatowy, dałam pelargoniom buziaczki i obiecałam, że za rok znów się spotkamy. Od tamtej pory są zawsze moim balkonowym must have i bazą, do której dodaję inne kwiaty.

Kolejne eksperymenty

W następnym roku postanowiłam zaszaleć. Jako bazę wzięłam pelargonie tym razem rabatowe (mają najładniejsze kwiaty, ale nie zwisają, dlatego najlepiej posadzić je na zmianę z jakimiś romantycznymi zwisami). Czułam się już niemal kwiatowym ekspertem, więc zainwestowałam
(z pewna taką nieśmiałością) w niebieską i białą bakopę. Na próbę zrobiłam też donicę z białą surfinią. Te kwiaty zdały egzamin, aczkolwiek wymagają częstszego podlewania niż pelargonie, a po mocnym deszczu przez jakiś czas wyglądają jak szmaty (sorry, surfinie).W wiosennym amoku zrobiłam
w jednej doniczce uroczą kompozycję ze złotego deszczu, czyli uczepu rózgowatego, werbeny i kocanki. 

pelargonie, surfinie, bakopa, werbena, kocanka


Była tak śliczna, że zakochały się w niej mszyce. Dzieła zniszczenia dopełniła ekspansywna kocanka, która najpierw „zdusiła” werbenę i złoty deszcz, a później jak na złość sama zrobiła się brzydka. 
Za to bakopa dobrze rosła, okazała się dekoracyjna, ale kapryśna. W środku lata z niewiadomych przyczyn nagle sobie przestawała kwitnąć:

balkon w kamienicy, bakopa, pelargonie, komarzyca

Za to na jesień sobie zapragnęła zakwitnąć. Ot, księżniczka jedna.

bakopa, pelargonie, kocanka, komarzyca, jesień, balkon, kwiaty


Oczywiście musowo wsadziłam też komarzycę, bo ta roślinka ponoć odstrasza komary i ładnie okrywa balkon. Tym sposobem dochowałam się sporego gąszczu na balkonie, ale ja lubię taki roślinny nieład.

balkon w kamienicy

Te zdjęcia z różnych pór roku dałam po to, żeby pokazać, jak w jednym sezonie zmienia się roślinność. Wydaje mi się, że często zapominają o tym dizajnerzy, którzy robią karkołomne kompozycje balkonowe z różnymi cudnymi roślinami, które w ten dizajnerski sposób wyglądają tak tylko tego jednego dnia. Bo roślinność żyje, bucha, rozrasta się, ginie, usycha, zamiera itd., itp.

Balkon rok później

W kolejnym roku postanowiłam zaszaleć kolorystycznie, sama zadaję sobie pytanie, czy aby nie otarłam się o balkonowy kicz. Ale mam słabość do tęczowych kolorów. Po posadzeniu wyglądało to niezbyt efektownie:

kwiaty na balkonie wiosną

Ale już wkrótce kwiatki odbiły, do pelargonii, bakopy, żółtych i białych nemezji dołączyły surfinie
i jak zwykle wszystko było przestawiane z miejsca na miejsce przez kwiatową nerwicę pani domu.

pelargonie, nemezje, bakopa, surfinie



surfinie, bakopa, nemezje, pelargonie

Nemezje to był jakiś hit sezonu. Pięknie i szybko się rozkrzewiły, ale równie szybko doszczętnie zmarniały w środku lata. A więc precz z mej pamięci, żółte kwiaty.


pelargonie, balkon


pelargonie, surfinie, nemezja, bakopa, komarzyca

Niestety, byłam wtedy w szale kwiatowym, a nie fotograficznym, więc zrobiłam marne zdjęcia.
A w szał fotograficzny powoli wchodzę (świeży zakup lustrzanki), efekty będą widoczne już wkrótce.

W kolejnym roku oszczędnie

Rok później pomyślałam: A na cholerę mi tyle kwiatów, tylko z tym człowiek ma roboty. Postawiłam więc na minimalizm, za to do kwiatów dołączyły pomidorki koktajlowe. Na balkonie owocują jednak znacznie słabiej niż na działce, więc polecam jedynie w celach eksperymentalnych tudzież ozdobnych, jak ktoś ma za dużo miejsca na balkonie.
pomidory gruszkowe, koktajlowe



pelargonie, surfinie, begonia, komarzyca, pomidory gruszkowe









Odkryciem roku okazała się begonia, kwiat ponoć ciężki w utrzymaniu. I nie dla leniwych (mity, he, he!). Ja jednak zachwyciłam się kwiatkiem u sprzedawcy i zaryzykowałam. Ponieważ begonia lubi cień, a ja mam balkon słoneczny (od zachodu), postawiłam ją w cieniu komarzycy, która zawsze się bujnie krzewi. Begonia musi mieć stale wilgoć, najlepiej lać wodę na podstawkę, wtedy nawet jak zapomnimy o podlewaniu, to dziewczyna coś tam sobie popije. To znaczy roślina.

begonia

Begonia dzielnie się trzymała aż do mrozów i żadne robaki jej nie podjadały. Zdjęcie z 17 listopada:

pelargonie, bakopa, wrzos

Jej bulwy można przezimować, ja swoje w tym celu wyjęłam, osuszyłam z ziemi i... nie zabezpieczyłam odpowiednio (trzeba włożyć zdaje się do torfu i trzymać w chłodnym miejscu), bo mi się nie chciało. Jak widać jako przydomowa ogrodniczka jeszcze wiele muszę się nauczyć. Przede wszystkim pracowitości. Jak na razie udało mi się przezimować tylko lawendę, bo... nic z nią  nie robiłam, po prostu zostawiłam na balkonie. 

W tym roku znów będę polować na kwiaty, które miałam dwa lata temu: białe pelargonie bluszczolistne, które stanowią świetną bazę dla kolorów, ale nieczęsto trafiają się w sprzedaży,
a także na cudne surfinie, o niebieskich i fioletowych odcieniach, które też nie zawsze są
w sprzedaży. 


Aha, możecie zapytać, dlaczego jedynym wyposażeniem mojego balkonu jest wieśniacki stołek
i stare krzesło. No właśnie. Postaram się odpowiedzieć w poście o aranżacji balkonu.


Na ten temat napisałam też:

Sadzimy kwiaty na balkonie - 10 rad dla początkujących

Kwiaty na balkonie, czyli must have 2017

Bratki - balkonowe czekadełko

Pnącza na balkonie

Clematis na balkonie, czyli wyzwanie dla niefrasobliwej pani domu

środa, 29 marca 2017

Gdy dziecko marzy o szkole muzycznej...


W życiu niektórych rodziców przychodzi taki dzień, taka chwila, gdy ich latorośl, powiedzmy sześcioletnia, mówi:
– Chcę grać na skrzypcach…
Najpierw taki kaprys dziecięcia zostaje zbagatelizowany. Wszak wcześniej słyszeliście już: Chcę latać. Chcę fabrykę czekolady. Chcę mieć prawdziwego konia w domu. Chcę być kucykiem Pony. Więc nie reagujecie.
Ale chęć grania na skrzypcach się powtarza. Dostajecie gęsiej skórki, bo przypomina Wam się film „Tato”. Wizualizujecie sobie kolejne lata spędzone na wydobywaniu z instrumentu czystego dźwięku. Wyobrażacie sobie triumfalne zakończenie czwartej klasy, na którym dziecię z dumą zagra w miarę czysto wlazłkotka…
I mówicie:
– Tak, tak…. Pewnie… Może kiedyś…
Jednak Wasze dziecko w ogniu pytań i manipulacji wydobywa od Was podstępem informację, że żeby grać na skrzypcach, trzeba się uczyć w szkole muzycznej. I jego cel zostaje ukierunkowany:
– Mamo, chcę iść do szkoły muzycznej.
– Kochanie! – śmiejecie się perlistym śmiechem. – Przecież ty jesteś leniwa jak bohater rosyjskiej bajki, ten, co cały dzień siedział na piecu, i rozpuszczona jak dziadowski bicz! A w szkole muzycznej czeka cię ciężka praca, mozolna nauka.
– Będę ciężko pracować – mówi dziecko, nie zdając sobie sprawy z tego, że już skłamało.
– Zapisz mnie do szkoły muzycznej.
Wpadacie w panikę. No tak, co prawda dziecko w wieku lat czterech czysto zaśpiewało „Grande Valse Brillante” Ewy Demarczyk. Ale od tamtej pory słuch o jego słuchu muzycznym zaginął…
Ale nagle przypominacie sobie, że jako dzieci marzyliście, by grać na pianinie, tylko Wasza mama stwierdziła, że macie za krótkie palce… Wylane łzy i lata grania kościelnych pieśni ze słuchu jedną ręką na przygodnie spotkanych rozstrojonych pianinach. W tak upokarzający sposób zmarnował się Wasz talent. Może jednak trzeba dziecku dać szansę, żeby Was nie przeklinało do końca życia?
I przychodzi Wam do głowy pomysł, żeby namówić dziecko na wiolonczelę. Tylko dlatego, że wydaje się Wam łatwiejsza od skrzypiec. Tylko dlatego, że w filmie „Tato” nie było dziewczynki grającej na wiolonczeli.
Zapisujecie dziecko na egzamin do szkoły. Dopytujecie jeszcze w sekretariacie, czy jak się nie dostanie, będzie można zabrać jego zdjęcie z podania…
Z wesołym uśmiechem wychodzicie z sekretariatu, radośnie suniecie korytarzem i nagle natykacie się na pokrytych czerwonym dywanem schodach szkoły na kobietę. W jednej ręce trzyma dziecko. W drugiej wielki tornister. A w trzeciej ręce… tzn. na plecach jak żółw skorupę targa wielką wiolonczelę. Dyszy i sapie, syczy i dmucha. A pot z jej czoła kapie na czerwony dywan.
– Oo! Nie wiedziałam, że wiolonczela jest taka duża – bąkacie zakłopotani. – Może kochanie wolałabyś grać na pianinie, ehe? – mówicie do dziecka ze sztucznym uśmiechem.
– Na skrzypcach.
– Na pianinie.
– Dobrze – dziecko wzrusza ramionami.
Wracacie więc do sekretariatu i przepisujecie dziecko na pianino, czyli fortepian.
Wracacie do domu zadowoleni.
– Ale zaraz, zaraz, czy przypadkiem pianino nie jest cięższe od wiolonczeli?
– Bez obaw! Wasze dziecko i tak nie dostanie się do szkoły muzycznej – podpowiada wam jakiś szatański głos.
– No tak! – oddychacie z ulgą.
Ale mylicie się. Dziecko zostaje przyjęte. Staje nad wami Widmo Kupienia Pianina…

A wracając do pytania zawartego w tytule. Czy posłać dziecko do szkoły muzycznej? Oczywiście, gdy samo o to prosi. Podczas dantejskich scen, które będą rozgrywać się Waszym w domu w związku z codziennymi domowymi posiedzeniami przy pianinie, zawsze będziecie mogli powiedzieć: Sama/sam się o to prosiłaś/łeś.

A jeśli pewnego razu Wasze dziecko podczas ćwiczeń kopnie z całej siły to kupione w bólach pianino, a Wam odruchowo przyjdzie ochota kopnąć Wasze dziecko, to tego nie róbcie. Szczególnie, jeśli mieszkacie w Norwegii albo w Szwecji.

Na ten temat napisałam też:

Czy warto posłać dziecko do szkoły muzycznej?

Jak przeżyć pierwsze trzy lata w szkole muzycznej?

niedziela, 26 marca 2017

Okna skrzynkowe po czterech latach użytkowania


okna skrzynkowe, renowacja, kamienica, okna drewaniane, zabytkowe, stuletnie
Niestety trudno sfotografować dobrze okno. Ale chęci miałam dobre

Nacieszmy się tą chwilą, gdy odrestaurowane okna z nowymi szybami wrócą od szklarza i zostaną wstawione na swoje miejsce. Tak pięknie nasze okna nie będą już nigdy. Chyba że po następnej renowacji.

Drewno pracuje i oddycha

Wprowadzamy się do mieszkania, włączamy ogrzewanie gazowe i… się zaczyna. Jestem wielką fanką drewna, ale restaurując w mieszkaniu stuletnie okna, stuletnią stolarkę drzwiową i stuletnią podłogę, zbagatelizowałam najważniejszą sprawę. Drewno ma właściwości higroskopijne. To oznacza, że pochłania lub oddaje parę wodą. A dla nas oznacza to, że w sezonie zimowym, gdy powietrze w mieszkaniu staje się bardzo suche, drewno będzie pracować. W podłodze powiększą się szpary, a parapety położone tuż nad kaloryferem najprawdopodobniej prędzej czy później się wypaczą. Jak temu zapobiec? Nie wiem, bo ja tego nie zrobiłam. I muszę nauczyć się żyć z wypaczonymi (lekko) parapetami. Na szczęście, jeśli nasi goście nie położą na parapecie poziomicy, to raczej nie dostrzegą różnicy. A ja przecierając szmatką parapety raz w tygodniu, wzdycham sobie nad tym wypaczeniem, a potem zapominam.
Kolejna sprawa to dziecko. Ani się obejrzymy, jak nasze parapety pokryją się tajemniczymi rysami. Ktoś na nich wyraźnie wyczyniał różne wygibasy w odzieży z metalowymi guzikami. Albo nie wiem co, bo dziecko już za duże, żeby robić to specjalnie. Po prostu, parapety w jakiś tajemniczy sposób stały się porysowane. Na szczęście sprawa ta dotyka mnie tylko w czasie wycierania kurzy, a nie robię tego za często.

Konserwacja okien 

W ogóle porządki dla osoby kochającej drewnianą stolarkę to przykry czas. Na przykład podczas mycia okien już po roku, dwóch zaczyna się odkrywać coraz więcej odprysków farby od zewnątrz. Po trzecim roku myślimy intensywnie, że trzeba je pomalować. Po czwartym roku dalej intensywnie myślimy. Nie chce się. No nie chce. Na szczęście od wewnątrz lakier w miarę dobrze się trzyma, a jeśli nawet nie do końca, to przy jego drewnopodobnym kolorze tak tego nie widać.  

Mycie okien skrzynkowych

No i wracając do mycia okien… No niestety, nikt tego nie lubi. A w przypadku okien skrzynkowych mamy podwójną robotę. Ja wpadłam na pewien pomysł. Ponieważ okna wewnętrzne tak szybko się nie brudzą, więc jeśli dziecko nie obślini, a muchy nie upstrzą, można co drugi raz sobie odpuścić mycie. Jednak niestety wtedy po mozolnym szorowaniu nie ma tego pięknego efektu błysku, więc i dostatecznej nagrody za wysiłek. Co mnie pociesza? Jestem posiadaczką jednego okna plastikowego, od strony balkonu, i tego cholerstwa to dopiero nie lubię myć! Ciężko to PCV doszorować. Te wszystkie zakamarki ramy... Brr! Plastik, z którego nie chce schodzić brud. Więc co z tego, że okno ma tylko jedną część?
A drewienko… Mycie drewnianych zabytkowych ram, to jak głaskanie ukochanego zwierzaka…

Właściwości cieplne okien skrzynkowych i rachunki

Kolejna sprawa, na którą co prawda byliśmy przygotowani, to rachunki za gaz… Ekhm… Gazownia w Legnicy wręczyła mi dyplom i kwiatki w podziękowaniu za sponsorowanie ich w sezonie grzewczym…
Ale nie wiem, czy winę za to ponoszą okna, czy pewne cechy budynku, w którym mieszkamy. Np. ściana szczytowa przy naszym mieszkaniu nie jest prawdziwą ścianą szczytową. Przed wojną stał tam budynek, który został zburzony.
Tak więc gazowe idzie pełną parą, pieniądze idą z gazem, a w mieszkaniu przyjemna temperaturka max. 20 stopni i ni hu hu nie da się więcej. Wiatr czasem hula wśród storczyków na parapecie, ale za to od czterech lat prawie nie chorujemy. Zimno konserwuje.
Moja koleżanka, również szczęśliwa posiadaczka okien skrzynkowych, zdradziła mi, że zimą pomiędzy okna na dole upycha sianko, a na nim różne naturalne ozdoby sezonowe: szyszki, orzechy, jabłuszka itp.Wygląda to ciekawie i trochę izoluje od powiewów z zewnątrz. Ja jeszcze nie wypróbowałam tego sposobu.

Podsumowując... Na pozór może wydawać się, że okna takie mają więcej wad niż zalet. Ale to tylko pozory, bo mogłabym napisać jeszcze dłuższy tekst o wadach okien plastikowych. A byłam ich użytkownikiem wiele lat. A zasadnicza różnica jest taka, że plastików się nie kocha, a drewno się kocha. I jak ktoś chce dokonać renowacji okien skrzynkowych tylko dlatego, żeby zaoszczędzić na kupnie nowych, to może się srodze zawieść. Okna odnawiamy tylko z miłości. Ale czyż można ich nie kochać?

Balkon dla początkujących

Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam ...