Bratki to kwiatki długi czas
przeze mnie nie docenianie. Nie lubiłam ich, bo kojarzyły mi się z siermiężnym
PRL-em, kiedy to obsadzano nimi (na przemian ze śmierdziuszkami) wszystkie miejskie
rabatki. Wydawały mi się oklepane i nijakie mimo kolorów. Poza tym, po co
wsadzać kwiatki, które wytrzymają w doniczkach maksymalnie do lipca? Pelargonie
i do grudnia nam nieraz wytrwają, a do listopada na luzie.
Ale bratki mają tę zaletę, że
dzięki nim możemy aż o półtora miesiąca rozszerzyć okres kwiatowy na naszym
balkonie, bo one nie boją się wiosennych przymrozków. A ten kto ma ukwiecony
latem balkon, wie, jak denerwuje pusty zimą.
W tamtym roku zdecydowałam się po
raz pierwszy na bratkowe szaleństwo i nie pożałowałam. Bratki były z nami od
marca do sierpnia, a więc warto. A kto wybierze się po bratki na targ, zobaczy,
że z tym oklepaniem i siermiężnym PRL-em to mit. W sprzedaży jest tak wiele
kolorów, że można stworzyć naprawdę piękne, oryginalne kompozycje. Trudno
dokonać wyboru, jeśli chcemy tylko kilka sadzonek. Tak, bratki zdecydowanie
najładniej wyglądają, gdy połączy się różne ich rodzaje.
Wiosna w kwiecie wieku
Gdy się miało naście, dwadzieścia
lat i zaczynała się wiosna, to wiadomo, co się działo… Człowiek czuł w środku
coś takiego, ech… I zawsze współczułam starym (tzn. wtedy to były dla mnie
osoby po trzydziestce), bo wydawało mi się, że jak się już ma męża, dzieci i
parę dych na karku, to wiosna nie cieszy. A jednak okazuje się, że cieszy i to
kto wie, czy nie bardziej. Dziś z niecierpliwością czekam na koniec kwietnia,
gdy wyruszę na rowerze po kwiatowe sadzonki. A już teraz, miesiąc wcześniej mam
zapowiedź tych przyjemności. Wiecie ile radości może dać człowiekowi pięć
sadzonek bratków zakupionych w piękny, ciepły marcowy dzień? I to za jedyne 9
zł za 5 sztuk – tyle co piwo w kawiarnianym ogródku. Ech, zmieniają się
priorytety na starość…