poniedziałek, 20 maja 2019

Sadzimy kwiaty na balkonie – 10 rad dla początkujących

bratki, pelargonie, bakopa

1. Gdzie kupić sadzonki?

Gdziekolwiek. Nie łudź się, że jakiś sprzedawca ma lepsze od innych. Chociaż ktoś może mieć gorsze, to fakt. W tym roku na przykład w sadzonkach bratków znalazłam żyjące i wijące się Coś, co przypominało stwora z „Diuny” Lyncha (tylko w mniejszej skali). Może to była dżdżownica… Może...
Sadzonki najlepiej kupić tam, gdzie stosunek ceny do jakości jest odpowiedni (też mi nowina!). Roślinki powinny wyglądać zdrowo, najlepiej jeśli są rozkrzewione, z dużą ilością pąków, ale jeśli takie nie będą, to dzięki słońcu i nawożeniu i tak szybko urosną.
Ja osobiście lubię kupować na targu, bo świeci słońce i jest tak... prowincjonalnie. Aczkolwiek na targu występuje pewne zagrożenie (patrz: punkt 2).

2. Czego unikać przy zakupie sadzonek?

Namolnych sprzedawców. Nic tak nie odbiera przyjemności kupowania, jak sprzedawca chodzący za nami krok w krok i niecierpliwie potrząsający reklamówką (to się niestety zdarza na targu). Do tej pory kupowałam u takiego namolnego pana, bo ubzdurałam sobie, że ma najładniejsze kwiaty. W tym roku zmieniłam stoisko na takie, gdzie sprzedawała niegroźnie wyglądająca staruszka. I gdy zastanawiałam się, jakie sadzonki wybrać (a ja się bardzo długo zastanawiam), nagle jak spod ziemi pojawił się kolejny Namolny Pan – pomocnik staruszki. Żeby jakoś ostudzić jego handlowy zapał, poprosiłam o dwie bakopy (takie czekadełko), żeby mi spakował, i żebym mogła się zastanowić nad głównym daniem. I to był błąd. Namolny Pan wyczaił, że jestem gotowa oddać pół majątku za kilkanaście kwiatków, w sekundę spakował bakopy do reklamówki i łaził za mną, powtarzając w kółko: „Niech sobie pani spokojnie wybierze, proszę się spokojnie zastanowić…”, dokładając do tego swoje głupie rady w stylu, że poleca pelargonie dwukolorowe, których nie lubię. No szlag człowieka może trafić! Skończyło się na tym, że wybrałam za mało sadzonek i nie do końca te, co chciałam. Za rok pójdę do kogoś innego. Do olewającej mnie pani, która gada przez telefon. Przynajmniej naprawdę można się w spokoju zastanowić.

3. Jakie kwiaty wybrać?

Ha! Sama nie mogę się zdecydować! Polecam zajrzeć do moich kwiatowych doświadczeń: Balkon dla początkujących i Kwiaty na balkonie, czyli must have sezonu
Odradzam wsadzanie różnych gatunków do jednej donicy, bo w połowie sezonu zawsze jeden z gatunków zagłuszy drugi. Niektóre rośliny jednak tak pięknie się ze sobą komponują (biała bakopa plus różowa pelargonia – mój hit), że warto posadzić je po sąsiedzku.

Dla osób, które nie lubią grzebać w ziemi, polecam gotowe rośliny w amplach. Wychodzą nieco drożej (ok. 25 zł za amplę), ale od razu są pięknie rozkrzewione i wyglądają efektownie przez cały sezon.

4. Jakie doniczki?

Jeśli chcemy zawiesić rośliny na balustradzie, polecam plastikowe, choć nie cierpię plastiku. O wiele bardziej podobają mi się wiklinowe czy drewniane skrzynki. Jednak praktyka ogrodnika mówi: plastikowe. Z dobrej jakości plastiku, w kolorze neutralnym. Łatwo się je myje, nie zgniją, nie spleśnieją, posłużą długo, najlepsze prostokątne o długości 40 cm (wejdą do nich 2-3 sadzonki) lub 60 cm (4-5 sadzonek). Praktyczne i efektowne są też okrągłe donice ceramiczne, które możemy wykorzystać do większych roślin stojących.

5. Jaką ziemię kupić? 

Najtańszą. Uniwersalną. Nie warto w nią inwestować.

6. Czy stosować drenaż? 

Nie. Uważam, że to bezsensu, jeśli sadzimy kwiaty na jeden sezon. Wystarczą dziurki w doniczce (można je samemu zrobić rozgrzanym gwoździem). Keramzyt jest upierdliwy przy sadzeniu (bardzo lekki i niechcący miesza się z ziemią), poza tym ziemię bez keramzytu po sezonie kwiatowym można wsypać do ogródka. Dajcie sobie też spokój z hydrożelami i innymi wymysłami ogrodniczych potentatów. To wszystko ma na celu wyciąganie od Was kasy i mało ma wspólnego z ekologią.

7. Jak uniknąć bałaganu przy sadzeniu? 

To niemożliwe. Nie da się (chyba że jest się moją teściową). Rozkładanie gazet też niewiele pomoże, bo i tak ziemia nam się przesypie poza nie albo gazeta się przesunie. Po prostu nie przejmować się, nabałaganić, ile się da, a potem zamieść miotłą. Ubrać się byle jak i założyć rękawice ogrodnicze. UWAGA! Nie zapraszać do pomocy kota, bo bałagan będzie większy. Jak wiadomo kotki uwielbiają rozgrzebywać ziemię i testować nowe potrawy (bakopa jest bardzo smaczna, pelargonie również, a po nich kotki wymiotują). I odradzam sadzenie w czasie deszczu. Ja raz w zniecierpliwieniu popełniłam ten błąd i zaczęłam sadzić przy kropiącej mżawce. A sprzątanie mokrej ziemi to dopiero czad/masakra/upierd (zaznacz odpowiednie słowo).

8. Jak sadzić? 

Napełniamy 2/3 doniczki ziemią, robimy dołki, wsadzamy sadzonki i dopełniamy ziemią. Rośliny o długich pędach (np. pelargonie bluszczolistne) wsadzamy pod kątem 45 stopni (mierzymy bez kątomierza, na oko), tak, by oparły się o donicę. Jeśli tego nie zrobimy, silniejszy wiatr może je połamać.

9. Jaki nawóz najlepszy?

Do roślin balkonowych (zaskakujące, prawda?). Jeden na wszystkie rośliny. Nie bawmy się w inny nawóz do pelargonii, a inny do surfinii. Ja stosuję w granulacie (ok. 1/5 łyżeczki, tak na czubeczku, na butelkę 1,5 l wody), choć wygodniejsze są szyszki, które się wciska do donicy i, z tego co pamiętam, starczają na cały sezon (w połowie można dodać drugą).

10. Jak często podlewać?

Większość typowych gatunków balkonowych podlewamy, gdy rośliny mają sucho (ale np. begonie powinny mieć cały czas wilgoć). Zależy od pogody i gatunku – pelargonie w pochmurne, chłodne dni można podlewać nawet co 3 dni. Surfinie w upały nawet dwa razy dziennie (gorzej znoszą przesuszenie). Gdy ziemia zaczyna odstawać od doniczki, to już ostatni dzwonek na podlanie.

bratki, pelargonie, bakopa
Znajdź kota na tym obrazku. Powodzenia!


Przeczytaj również:

Balkon dla początkujących

Kwiaty na balkonie czyli must have sezonu

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Bratki - balkonowe czekadełko


Bratki to kwiatki długi czas przeze mnie nie docenianie. Nie lubiłam ich, bo kojarzyły mi się z siermiężnym PRL-em, kiedy to obsadzano nimi (na przemian ze śmierdziuszkami) wszystkie miejskie rabatki. Wydawały mi się oklepane i nijakie mimo kolorów. Poza tym, po co wsadzać kwiatki, które wytrzymają w doniczkach maksymalnie do lipca? Pelargonie i do grudnia nam nieraz wytrwają, a do listopada na luzie.
Ale bratki mają tę zaletę, że dzięki nim możemy aż o półtora miesiąca rozszerzyć okres kwiatowy na naszym balkonie, bo one nie boją się wiosennych przymrozków. A ten kto ma ukwiecony latem balkon, wie, jak denerwuje pusty zimą.
W tamtym roku zdecydowałam się po raz pierwszy na bratkowe szaleństwo i nie pożałowałam. Bratki były z nami od marca do sierpnia, a więc warto. A kto wybierze się po bratki na targ, zobaczy, że z tym oklepaniem i siermiężnym PRL-em to mit. W sprzedaży jest tak wiele kolorów, że można stworzyć naprawdę piękne, oryginalne kompozycje. Trudno dokonać wyboru, jeśli chcemy tylko kilka sadzonek. Tak, bratki zdecydowanie najładniej wyglądają, gdy połączy się różne ich rodzaje.

Wiosna w kwiecie wieku


Gdy się miało naście, dwadzieścia lat i zaczynała się wiosna, to wiadomo, co się działo… Człowiek czuł w środku coś takiego, ech… I zawsze współczułam starym (tzn. wtedy to były dla mnie osoby po trzydziestce), bo wydawało mi się, że jak się już ma męża, dzieci i parę dych na karku, to wiosna nie cieszy. A jednak okazuje się, że cieszy i to kto wie, czy nie bardziej. Dziś z niecierpliwością czekam na koniec kwietnia, gdy wyruszę na rowerze po kwiatowe sadzonki. A już teraz, miesiąc wcześniej mam zapowiedź tych przyjemności. Wiecie ile radości może dać człowiekowi pięć sadzonek bratków zakupionych w piękny, ciepły marcowy dzień? I to za jedyne 9 zł za 5 sztuk – tyle co piwo w kawiarnianym ogródku. Ech, zmieniają się priorytety na starość…







niedziela, 24 marca 2019

Aaa początki powieści tanio sprzedam



Pisarza poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, czy udało mu się skończyć to, co zaczął… A najczęściej się nie udaje. Przynajmniej mnie.
Początki powieści… Pisze się je tak łatwo. Są jak związki bez zobowiązań. Trochę przyjemności i niewiele trudu. Mam tych początków pełno w szufladach komputera…  Niektóre miały całą strukturę rozpisaną na sceny. Niektóre kończyły się na jednej stronie, inne po kilkunastu i kilku sążnistych rozdziałach. Cudne pomysły, plany, piękne początki. A realizację diabli wzięli. Utknęła gdzieś w oparach codzienności, przygnieciona domowymi obowiązkami…

O czym miał być ten kryminał? Za cholerę nie pamiętam. Ale zaczyna się interesująco:
Miron zdjąwszy buty, przekroczył próg komisariatu. Komisarz Malinowski zapalał właśnie kolejnego papierosa, gdy Miron wkroczył do jego pokoju. Na widok jego bosych stóp wybuchnął śmiechem:
– To nie meczet, chłopcze!  
– Rzeczywiście – odpowiedział Miron z pewną konsternacją – Przepraszam, panie komisarzu, ale mam cholernie pilną sprawę i nie pora teraz na rozważania o moich stopach. Czy moglibyśmy zostać sami? – spojrzał znacząco na sekretarkę Różę, która skrzywiła się lekko i nie czekając na polecenie szefa, wyszła z właściwym sobie brakiem wdzięku.
Co autor miał na myśli z tymi bosymi stopami? Nie mam pojęcia.

„Mordercy z Mazur” (thriller – krwawa zemsta mieszkańców mazurskiej wioski zabijanych regularnie przez przejeżdżające zagraniczne TIRy) zaczyna się niewinnie:
W poczekalni oprócz nich siedział tylko jakiś znudzony brodaty chłopak z tajemniczym koszykiem, z którego dochodziły dziwne dźwięki. Wiadomo było, że był w nim jakiś zwierz. Nie wiadomo było jaki. Oliwia nie zadawała sobie tego pytania. Zwierz brodacza jej nie interesował. Interesował ją tylko jej ukochany Misiaczek, który siedział obok niej i z którym za dwa miesiące brała ślub, oraz Piczu – urocza jorkszeterierka, o imieniu, które u ludzi wzbudzało dwuznaczne skojarzenia, ale Oliwii wydało się światowe i takie w stylu Paris Hilton. Piczu siedziała jej na kolanach zadowolona i nieświadoma zupełnie faktu, że lada moment przestanie być kobietą, to znaczy suką.
– O, smsa chyba dostałam – Oliwia ożywiła się pod wpływem krótkiego pipczenia, które dobyło się z jej torebki. Puściła ramię Misiaczka, wyjęła telefon komórkowy i odczytała wiadomość. – O rany! – spoważniała. – Ance się tips złamał, czujesz? – potarmosiła rękaw Misiaczka.

Historia następnego początku jest ciekawa. Najpierw rozpoczynał antyutopię społeczną rozgrywającą się w przyszłości, czyli w 2010 roku (sic!). Widać napisałam to w bardzo zamierzchłych czasach. Potem chyba uznałam, że jest to bardzo dobry początek, bo wykorzystałam go do thrillera medycznego. Zmieniłam tylko imię na Eryk. Oto to cudo:
Edward kontemplował beret siedzącej przed nim kobiety, który kojarzył mu się z owłosioną meduzą. Jak można coś takiego założyć sobie na głowę? Fuj. Marzł w nieogrzanym tramwaju i wkurzał się, że takimi samymi jeździł na studiach. Nie dorobił się własnego samochodu, a MPK nowoczesnych tramwajów.
Chwilę później, błądząc po hipermarkecie w poszukiwaniu zimowej kurtki, zastanawiał się, czy ludzie widzą, że jest pijany. Kolega namówił go na jedno piwo po pracy, a że Edek miał słabą głową, dwoma szybko się upił. Nienawidził kupowania zimowej kurtki. W ogóle nienawidził kupowania, szczególnie bez Aliny, która miała właśnie dyżur i kazała mu iść samemu. Pokręcił się bezsensu po sklepie i wyszedł. Miał kupić jeszcze mleko, ale nie chciało mu się stać w kolejce z jednym mlekiem. Wsiadł z powrotem w tramwaj i pojechał do domu. Nienawidził przychodzić do pustego domu. Włączył radio.

A to kolejny nieskończony thriller medyczny:
„Każdy pacjent jest dla nas zagadką, którą rozwiążemy!” – grzmiały bilboardy reklamujące Sko-med – jedną z dwóch prywatnych klinik w pewnym mieście średniej wielkości. Większą część plakatu zajmował przystojny lekarz w białym kitlu i czapeczce na głowie, a największą – jego powiększone oko przypatrujące się przechodniowi zza lupy. Oko zachęcające – błękitne i pozbawione komputerowo żyłek i innych obrzydlistw. Niestety, czy to przez niedopatrzenie jakiegoś creative directora z agencji reklamowej czy przez niedostatek umiejętności grafika, a może przez wyrachowaną zemstę lub też przez intrygi konkurencji – reklama posiadała pewien mały błąd. Otóż napis „KAŻDY PACJENT JEST DLA NAS ZAGADKĄ”, wydrukowany był wielkimi, czarnymi literami odbijającymi się na tle biało-zielonkawego szpitalnego tła plakatu. Natomiast część: „którą rozwiążemy!”, była dużo mniejsza, jakiegoś nieokreślonego koloru. Błąkała się gdzieś w okolicach powiększonego oka i pozostawała tam niezauważona przez większość ludzi.

Tu miała się dziać jakaś alpinistyczna makabreska, horror chyba, z tego co pamiętam:
– Syfiato – krzyknął Sylwek, zadzierając głowę w górę.
Trzydzieści metrów nad nim Roland zakładał stanowisko. Dzielił ich kawał pionowej granitowej ściany, która powoli wilgotniała od zaczynającego brzydko siąpić deszczu.
– Co? – krzyknął Roland, wytężając uszy.
– Mówię, że syf się robi. Na górze będzie gorzej.
– K… i tylko to mi chciałeś wyznać? – zapiszczał zirytowany, bo gdy się denerwował, jego głos wchodził w wysokie rejestry, ale łamał się brzydko, jak u przeżywającego właśnie mutację młodocianego sopranisty.
Roland nie lubił czczej gadaniny. W ogóle nie lubił za bardzo gadać, a gdy już piął się w ścianie szczególnie irytowało go, gdy ktoś dzielił się z nim informacjami nie mającymi związku z technicznymi problemami aktualnej sytuacji albo mówił o rzeczach oczywistych. A w górach każde zbędne słowo było dla niego niepotrzebną stratą energii. 

To miała być dramatyczna historia na jachcie, coś w rodzaju Noża w wodzie:
Jezioro Niegocin przybrało kolor i fakturę zmiętej, brudnej i bardzo dużej szmaty do podłogi,  ozdobionej pianą z detergentów do mycia. To według Jagody, która widziała je po raz pierwszy. Według Piotra wyglądało po prostu przygnębiająco. Wiktora z kolei wabiło spieniającym fale wiatrem, największym, przy jakim czuł się jeszcze pewnie za sterem jachtu.
Na ster musiał jednak jeszcze trochę poczekać. Łódź mieli odebrać dopiero o trzynastej. Na jachcie, który wkrótce miał się stać ich na dwa tygodnie, jak muchy w smole uwijały się jakieś dziewczęta. Łódź typu tango, o wdzięcznej nazwie Swawola, wypluwała z siebie coraz to nowe torby i plecaki wprost na drewnianą keję, prowadzącą od ciemnego jeziora na zieloną mokrą łąkę prywatnej przystani w Bogaczewie. Dziewczyny obficie polewały jacht wodą z jeziora, jakby nie dość im było mżącego deszczu. Żadna z nich nie wzbudziła zainteresowania Wiktora. Nie było po co dłużej tu moknąć. Cisnął niedopałek papierosa nieelegancko we wzburzoną toń i odwrócił się w stronę lądu. Milczące kroki zadudniły na pomoście. Za nim ruszyła, kuląc się z zimna Jagoda, za nią posępnie powlókł się Piotr.

„Tajemnica domu opieki” – i znów thriller medyczny podszyty wątkami autobiograficznymi.
Inżynier Tomasz Gołąb miał w swojej pracy wszelkie apanaże, jakie tylko może sobie wymarzyć trzydziestoletni inżynier z uprawnieniami i doświadczeniem. Miał służbowy samochód, służbowego laptopa, komórkę i ropy do samochodu ile dusza zapragnie, tak że mógł sobie wsiadać do swojego nowiutkiego jeszcze forda i jeździć bez celu nocami, do rana, po całym mieście, w tę i we wtę na koszt firmy, bo nikt go z tego nie rozliczał, ale tego nie robił. Nocą wolał się wyspać. Poza tym, jego dobroczynna firma wysłała go w delegację, cudowny urlop od upierdliwej żony, do cudnej krainy tysiąca polskich jezior, gdzie nadzorując budowę kilku odcinków drogi krajowej S7, mógł jednocześnie wraz z budowlanym pyłem humusu, żwiru i błota, wdychać krystaliczne mazurskie powietrze, a po godzinach zwiedzać okolice…

Tajemnica Kościoła Św. Trójcy
Pani Gienia żyła głośno, ale odeszła z tego świata cicho. W kamienicy przy ulicy Wrocławskiej nikt właściwie jej nie lubił. Dlatego gdy na ciężkich, drewnianych drzwiach, częściowo szklonych brudnym szkłem i zdobionych stylizowanymi kutymi liśćmi, pojawił się jej nekrolog, wśród mieszkańców domu zapanowała konsternacja. Nagle podmiot ich niechęci, złych emocji, przyczyna zapiekłych ran, waśni i niesnasek, przeniosła się do innego świata, a im nie wypadało już tak bardzo jej nienawidzić.
A przecież o siostrach z czwartego piętra, dystyngowanych emerytowanych polonistkach rozpowiadała plotki, że są alkoholiczkami.
Parę nieco mrocznych i smutnych muzyków żyjących w konkubinacie posądzała wszem i wobec o praktykowanie czarnej magii i oddawanie czci diabłu.
Nad losem całkiem młodej jeszcze nauczycielki fortepianu użalała się przy innych, współczując serdecznie jej brzydoty i nieuchronnego staropanieństwa…

Jeśli komu świetnie idzie pisanie, ale ma problem z początkami powieści, chętnie sprzedam jeden z nich. Ba! Mam tego jeszcze więcej! Mogę otworzyć stragan. Chociaż tak prawdę mówiąc, to patrząc na powyższe fragmenty, cieszę się, że większość z tych książek nigdy nie powstała...

Balkon dla początkujących

Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam ...