Pisarza poznaje
się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, czy udało mu się skończyć to, co
zaczął… A najczęściej się nie udaje. Przynajmniej mnie.
Początki powieści…
Pisze się je tak łatwo. Są jak związki bez zobowiązań. Trochę przyjemności i
niewiele trudu. Mam tych początków pełno w szufladach komputera… Niektóre miały całą strukturę rozpisaną na
sceny. Niektóre kończyły się na jednej stronie, inne po kilkunastu i kilku
sążnistych rozdziałach. Cudne pomysły, plany, piękne początki. A realizację
diabli wzięli. Utknęła gdzieś w oparach codzienności, przygnieciona domowymi
obowiązkami…
O czym miał być
ten kryminał? Za cholerę nie pamiętam. Ale zaczyna się interesująco:
Miron zdjąwszy buty, przekroczył próg
komisariatu. Komisarz Malinowski zapalał właśnie kolejnego papierosa, gdy Miron
wkroczył do jego pokoju. Na widok jego bosych stóp wybuchnął śmiechem:
– To nie meczet, chłopcze!
– Rzeczywiście – odpowiedział Miron z pewną
konsternacją – Przepraszam, panie komisarzu, ale mam cholernie pilną sprawę i
nie pora teraz na rozważania o moich stopach. Czy moglibyśmy zostać sami? –
spojrzał znacząco na sekretarkę Różę, która skrzywiła się lekko i nie czekając
na polecenie szefa, wyszła z właściwym sobie brakiem wdzięku.
Co autor miał na
myśli z tymi bosymi stopami? Nie mam pojęcia.
„Mordercy z
Mazur” (thriller – krwawa zemsta mieszkańców mazurskiej wioski zabijanych
regularnie przez przejeżdżające zagraniczne TIRy) zaczyna się niewinnie:
W poczekalni oprócz nich siedział tylko
jakiś znudzony brodaty chłopak z tajemniczym koszykiem, z którego dochodziły
dziwne dźwięki. Wiadomo było, że był w nim jakiś zwierz. Nie wiadomo było jaki.
Oliwia nie zadawała sobie tego pytania. Zwierz brodacza jej nie interesował.
Interesował ją tylko jej ukochany Misiaczek, który siedział obok niej i z
którym za dwa miesiące brała ślub, oraz Piczu – urocza jorkszeterierka, o
imieniu, które u ludzi wzbudzało dwuznaczne skojarzenia, ale Oliwii wydało się
światowe i takie w stylu Paris Hilton. Piczu siedziała jej na kolanach
zadowolona i nieświadoma zupełnie faktu, że lada moment przestanie być kobietą,
to znaczy suką.
– O, smsa chyba dostałam – Oliwia ożywiła
się pod wpływem krótkiego pipczenia, które dobyło się z jej torebki. Puściła
ramię Misiaczka, wyjęła telefon komórkowy i odczytała wiadomość. – O rany! –
spoważniała. – Ance się tips złamał, czujesz? – potarmosiła rękaw Misiaczka.
Historia
następnego początku jest ciekawa. Najpierw rozpoczynał antyutopię społeczną
rozgrywającą się w przyszłości, czyli w 2010 roku (sic!). Widać napisałam to w
bardzo zamierzchłych czasach. Potem chyba uznałam, że jest to bardzo dobry
początek, bo wykorzystałam go do thrillera medycznego. Zmieniłam tylko imię na
Eryk. Oto to cudo:
Edward kontemplował beret siedzącej przed
nim kobiety, który kojarzył mu się z owłosioną meduzą. Jak można coś takiego
założyć sobie na głowę? Fuj. Marzł w nieogrzanym tramwaju i wkurzał się, że
takimi samymi jeździł na studiach. Nie dorobił się własnego samochodu, a MPK
nowoczesnych tramwajów.
Chwilę później, błądząc po hipermarkecie w
poszukiwaniu zimowej kurtki, zastanawiał się, czy ludzie widzą, że jest pijany.
Kolega namówił go na jedno piwo po pracy, a że Edek miał słabą głową, dwoma
szybko się upił. Nienawidził kupowania zimowej kurtki. W ogóle nienawidził
kupowania, szczególnie bez Aliny, która miała właśnie dyżur i kazała mu iść
samemu. Pokręcił się bezsensu po sklepie i wyszedł. Miał kupić jeszcze mleko,
ale nie chciało mu się stać w kolejce z jednym mlekiem. Wsiadł z powrotem w tramwaj
i pojechał do domu. Nienawidził przychodzić do pustego domu. Włączył radio.
A to kolejny
nieskończony thriller medyczny:
„Każdy pacjent jest dla nas zagadką, którą
rozwiążemy!” – grzmiały bilboardy reklamujące Sko-med – jedną z dwóch
prywatnych klinik w pewnym mieście średniej wielkości. Większą część plakatu
zajmował przystojny lekarz w białym kitlu i czapeczce na głowie, a największą –
jego powiększone oko przypatrujące się przechodniowi zza lupy. Oko zachęcające
– błękitne i pozbawione komputerowo żyłek i innych obrzydlistw. Niestety, czy
to przez niedopatrzenie jakiegoś creative directora z agencji reklamowej czy
przez niedostatek umiejętności grafika, a może przez wyrachowaną zemstę lub też
przez intrygi konkurencji – reklama posiadała pewien mały błąd. Otóż napis
„KAŻDY PACJENT JEST DLA NAS ZAGADKĄ”, wydrukowany był wielkimi, czarnymi
literami odbijającymi się na tle biało-zielonkawego szpitalnego tła plakatu.
Natomiast część: „którą rozwiążemy!”, była dużo mniejsza, jakiegoś
nieokreślonego koloru. Błąkała się gdzieś w okolicach powiększonego oka i
pozostawała tam niezauważona przez większość ludzi.
Tu miała się
dziać jakaś alpinistyczna makabreska, horror chyba, z tego co pamiętam:
– Syfiato – krzyknął Sylwek, zadzierając
głowę w górę.
Trzydzieści metrów nad nim Roland zakładał
stanowisko. Dzielił ich kawał pionowej granitowej ściany, która powoli
wilgotniała od zaczynającego brzydko siąpić deszczu.
– Co? – krzyknął Roland, wytężając uszy.
– Mówię, że syf się robi. Na górze będzie
gorzej.
– K… i tylko to mi chciałeś wyznać? –
zapiszczał zirytowany, bo gdy się denerwował, jego głos wchodził w wysokie
rejestry, ale łamał się brzydko, jak u przeżywającego właśnie mutację
młodocianego sopranisty.
Roland nie lubił czczej gadaniny. W ogóle
nie lubił za bardzo gadać, a gdy już piął się w ścianie szczególnie irytowało
go, gdy ktoś dzielił się z nim informacjami nie mającymi związku z technicznymi
problemami aktualnej sytuacji albo mówił o rzeczach oczywistych. A w górach
każde zbędne słowo było dla niego niepotrzebną stratą energii.
To miała być
dramatyczna historia na jachcie, coś w rodzaju Noża w wodzie:
Jezioro Niegocin przybrało kolor i fakturę
zmiętej, brudnej i bardzo dużej szmaty do podłogi, ozdobionej pianą z detergentów do mycia. To
według Jagody, która widziała je po raz pierwszy. Według Piotra wyglądało po
prostu przygnębiająco. Wiktora z kolei wabiło spieniającym fale wiatrem,
największym, przy jakim czuł się jeszcze pewnie za sterem jachtu.
Na ster musiał jednak jeszcze trochę
poczekać. Łódź mieli odebrać dopiero o trzynastej. Na jachcie, który wkrótce
miał się stać ich na dwa tygodnie, jak muchy w smole uwijały się jakieś
dziewczęta. Łódź typu tango, o wdzięcznej nazwie Swawola, wypluwała z siebie
coraz to nowe torby i plecaki wprost na drewnianą keję, prowadzącą od ciemnego
jeziora na zieloną mokrą łąkę prywatnej przystani w Bogaczewie. Dziewczyny
obficie polewały jacht wodą z jeziora, jakby nie dość im było mżącego deszczu.
Żadna z nich nie wzbudziła zainteresowania Wiktora. Nie było po co dłużej tu
moknąć. Cisnął niedopałek papierosa nieelegancko we wzburzoną toń i odwrócił
się w stronę lądu. Milczące kroki zadudniły na pomoście. Za nim ruszyła, kuląc
się z zimna Jagoda, za nią posępnie powlókł się Piotr.
„Tajemnica domu opieki” – i znów thriller medyczny podszyty wątkami
autobiograficznymi.
Inżynier Tomasz Gołąb miał w swojej pracy
wszelkie apanaże, jakie tylko może sobie wymarzyć trzydziestoletni inżynier z
uprawnieniami i doświadczeniem. Miał służbowy samochód, służbowego laptopa,
komórkę i ropy do samochodu ile dusza zapragnie, tak że mógł sobie wsiadać do
swojego nowiutkiego jeszcze forda i jeździć bez celu nocami, do rana, po całym
mieście, w tę i we wtę na koszt firmy, bo nikt go z tego nie rozliczał, ale
tego nie robił. Nocą wolał się wyspać. Poza tym, jego dobroczynna firma wysłała
go w delegację, cudowny urlop od upierdliwej żony, do cudnej krainy tysiąca polskich
jezior, gdzie nadzorując budowę kilku odcinków drogi krajowej S7, mógł
jednocześnie wraz z budowlanym pyłem humusu, żwiru i błota, wdychać
krystaliczne mazurskie powietrze, a po godzinach zwiedzać okolice…
Tajemnica Kościoła
Św. Trójcy
Pani Gienia żyła głośno, ale odeszła z tego
świata cicho. W kamienicy przy ulicy Wrocławskiej nikt właściwie jej nie lubił.
Dlatego gdy na ciężkich, drewnianych drzwiach, częściowo szklonych brudnym
szkłem i zdobionych stylizowanymi kutymi liśćmi, pojawił się jej nekrolog,
wśród mieszkańców domu zapanowała konsternacja. Nagle podmiot ich niechęci,
złych emocji, przyczyna zapiekłych ran, waśni i niesnasek, przeniosła się do
innego świata, a im nie wypadało już tak bardzo jej nienawidzić.
A przecież o siostrach z czwartego piętra,
dystyngowanych emerytowanych polonistkach rozpowiadała plotki, że są
alkoholiczkami.
Parę nieco mrocznych i smutnych muzyków
żyjących w konkubinacie posądzała wszem i wobec o praktykowanie czarnej magii i
oddawanie czci diabłu.
Nad losem całkiem młodej jeszcze
nauczycielki fortepianu użalała się przy innych, współczując serdecznie jej
brzydoty i nieuchronnego staropanieństwa…
Jeśli komu
świetnie idzie pisanie, ale ma problem z początkami powieści, chętnie sprzedam
jeden z nich. Ba! Mam tego jeszcze więcej! Mogę otworzyć stragan. Chociaż tak prawdę mówiąc, to patrząc na powyższe fragmenty, cieszę się, że większość z tych książek nigdy nie powstała...