Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 marca 2019

Aaa początki powieści tanio sprzedam



Pisarza poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, czy udało mu się skończyć to, co zaczął… A najczęściej się nie udaje. Przynajmniej mnie.
Początki powieści… Pisze się je tak łatwo. Są jak związki bez zobowiązań. Trochę przyjemności i niewiele trudu. Mam tych początków pełno w szufladach komputera…  Niektóre miały całą strukturę rozpisaną na sceny. Niektóre kończyły się na jednej stronie, inne po kilkunastu i kilku sążnistych rozdziałach. Cudne pomysły, plany, piękne początki. A realizację diabli wzięli. Utknęła gdzieś w oparach codzienności, przygnieciona domowymi obowiązkami…

O czym miał być ten kryminał? Za cholerę nie pamiętam. Ale zaczyna się interesująco:
Miron zdjąwszy buty, przekroczył próg komisariatu. Komisarz Malinowski zapalał właśnie kolejnego papierosa, gdy Miron wkroczył do jego pokoju. Na widok jego bosych stóp wybuchnął śmiechem:
– To nie meczet, chłopcze!  
– Rzeczywiście – odpowiedział Miron z pewną konsternacją – Przepraszam, panie komisarzu, ale mam cholernie pilną sprawę i nie pora teraz na rozważania o moich stopach. Czy moglibyśmy zostać sami? – spojrzał znacząco na sekretarkę Różę, która skrzywiła się lekko i nie czekając na polecenie szefa, wyszła z właściwym sobie brakiem wdzięku.
Co autor miał na myśli z tymi bosymi stopami? Nie mam pojęcia.

„Mordercy z Mazur” (thriller – krwawa zemsta mieszkańców mazurskiej wioski zabijanych regularnie przez przejeżdżające zagraniczne TIRy) zaczyna się niewinnie:
W poczekalni oprócz nich siedział tylko jakiś znudzony brodaty chłopak z tajemniczym koszykiem, z którego dochodziły dziwne dźwięki. Wiadomo było, że był w nim jakiś zwierz. Nie wiadomo było jaki. Oliwia nie zadawała sobie tego pytania. Zwierz brodacza jej nie interesował. Interesował ją tylko jej ukochany Misiaczek, który siedział obok niej i z którym za dwa miesiące brała ślub, oraz Piczu – urocza jorkszeterierka, o imieniu, które u ludzi wzbudzało dwuznaczne skojarzenia, ale Oliwii wydało się światowe i takie w stylu Paris Hilton. Piczu siedziała jej na kolanach zadowolona i nieświadoma zupełnie faktu, że lada moment przestanie być kobietą, to znaczy suką.
– O, smsa chyba dostałam – Oliwia ożywiła się pod wpływem krótkiego pipczenia, które dobyło się z jej torebki. Puściła ramię Misiaczka, wyjęła telefon komórkowy i odczytała wiadomość. – O rany! – spoważniała. – Ance się tips złamał, czujesz? – potarmosiła rękaw Misiaczka.

Historia następnego początku jest ciekawa. Najpierw rozpoczynał antyutopię społeczną rozgrywającą się w przyszłości, czyli w 2010 roku (sic!). Widać napisałam to w bardzo zamierzchłych czasach. Potem chyba uznałam, że jest to bardzo dobry początek, bo wykorzystałam go do thrillera medycznego. Zmieniłam tylko imię na Eryk. Oto to cudo:
Edward kontemplował beret siedzącej przed nim kobiety, który kojarzył mu się z owłosioną meduzą. Jak można coś takiego założyć sobie na głowę? Fuj. Marzł w nieogrzanym tramwaju i wkurzał się, że takimi samymi jeździł na studiach. Nie dorobił się własnego samochodu, a MPK nowoczesnych tramwajów.
Chwilę później, błądząc po hipermarkecie w poszukiwaniu zimowej kurtki, zastanawiał się, czy ludzie widzą, że jest pijany. Kolega namówił go na jedno piwo po pracy, a że Edek miał słabą głową, dwoma szybko się upił. Nienawidził kupowania zimowej kurtki. W ogóle nienawidził kupowania, szczególnie bez Aliny, która miała właśnie dyżur i kazała mu iść samemu. Pokręcił się bezsensu po sklepie i wyszedł. Miał kupić jeszcze mleko, ale nie chciało mu się stać w kolejce z jednym mlekiem. Wsiadł z powrotem w tramwaj i pojechał do domu. Nienawidził przychodzić do pustego domu. Włączył radio.

A to kolejny nieskończony thriller medyczny:
„Każdy pacjent jest dla nas zagadką, którą rozwiążemy!” – grzmiały bilboardy reklamujące Sko-med – jedną z dwóch prywatnych klinik w pewnym mieście średniej wielkości. Większą część plakatu zajmował przystojny lekarz w białym kitlu i czapeczce na głowie, a największą – jego powiększone oko przypatrujące się przechodniowi zza lupy. Oko zachęcające – błękitne i pozbawione komputerowo żyłek i innych obrzydlistw. Niestety, czy to przez niedopatrzenie jakiegoś creative directora z agencji reklamowej czy przez niedostatek umiejętności grafika, a może przez wyrachowaną zemstę lub też przez intrygi konkurencji – reklama posiadała pewien mały błąd. Otóż napis „KAŻDY PACJENT JEST DLA NAS ZAGADKĄ”, wydrukowany był wielkimi, czarnymi literami odbijającymi się na tle biało-zielonkawego szpitalnego tła plakatu. Natomiast część: „którą rozwiążemy!”, była dużo mniejsza, jakiegoś nieokreślonego koloru. Błąkała się gdzieś w okolicach powiększonego oka i pozostawała tam niezauważona przez większość ludzi.

Tu miała się dziać jakaś alpinistyczna makabreska, horror chyba, z tego co pamiętam:
– Syfiato – krzyknął Sylwek, zadzierając głowę w górę.
Trzydzieści metrów nad nim Roland zakładał stanowisko. Dzielił ich kawał pionowej granitowej ściany, która powoli wilgotniała od zaczynającego brzydko siąpić deszczu.
– Co? – krzyknął Roland, wytężając uszy.
– Mówię, że syf się robi. Na górze będzie gorzej.
– K… i tylko to mi chciałeś wyznać? – zapiszczał zirytowany, bo gdy się denerwował, jego głos wchodził w wysokie rejestry, ale łamał się brzydko, jak u przeżywającego właśnie mutację młodocianego sopranisty.
Roland nie lubił czczej gadaniny. W ogóle nie lubił za bardzo gadać, a gdy już piął się w ścianie szczególnie irytowało go, gdy ktoś dzielił się z nim informacjami nie mającymi związku z technicznymi problemami aktualnej sytuacji albo mówił o rzeczach oczywistych. A w górach każde zbędne słowo było dla niego niepotrzebną stratą energii. 

To miała być dramatyczna historia na jachcie, coś w rodzaju Noża w wodzie:
Jezioro Niegocin przybrało kolor i fakturę zmiętej, brudnej i bardzo dużej szmaty do podłogi,  ozdobionej pianą z detergentów do mycia. To według Jagody, która widziała je po raz pierwszy. Według Piotra wyglądało po prostu przygnębiająco. Wiktora z kolei wabiło spieniającym fale wiatrem, największym, przy jakim czuł się jeszcze pewnie za sterem jachtu.
Na ster musiał jednak jeszcze trochę poczekać. Łódź mieli odebrać dopiero o trzynastej. Na jachcie, który wkrótce miał się stać ich na dwa tygodnie, jak muchy w smole uwijały się jakieś dziewczęta. Łódź typu tango, o wdzięcznej nazwie Swawola, wypluwała z siebie coraz to nowe torby i plecaki wprost na drewnianą keję, prowadzącą od ciemnego jeziora na zieloną mokrą łąkę prywatnej przystani w Bogaczewie. Dziewczyny obficie polewały jacht wodą z jeziora, jakby nie dość im było mżącego deszczu. Żadna z nich nie wzbudziła zainteresowania Wiktora. Nie było po co dłużej tu moknąć. Cisnął niedopałek papierosa nieelegancko we wzburzoną toń i odwrócił się w stronę lądu. Milczące kroki zadudniły na pomoście. Za nim ruszyła, kuląc się z zimna Jagoda, za nią posępnie powlókł się Piotr.

„Tajemnica domu opieki” – i znów thriller medyczny podszyty wątkami autobiograficznymi.
Inżynier Tomasz Gołąb miał w swojej pracy wszelkie apanaże, jakie tylko może sobie wymarzyć trzydziestoletni inżynier z uprawnieniami i doświadczeniem. Miał służbowy samochód, służbowego laptopa, komórkę i ropy do samochodu ile dusza zapragnie, tak że mógł sobie wsiadać do swojego nowiutkiego jeszcze forda i jeździć bez celu nocami, do rana, po całym mieście, w tę i we wtę na koszt firmy, bo nikt go z tego nie rozliczał, ale tego nie robił. Nocą wolał się wyspać. Poza tym, jego dobroczynna firma wysłała go w delegację, cudowny urlop od upierdliwej żony, do cudnej krainy tysiąca polskich jezior, gdzie nadzorując budowę kilku odcinków drogi krajowej S7, mógł jednocześnie wraz z budowlanym pyłem humusu, żwiru i błota, wdychać krystaliczne mazurskie powietrze, a po godzinach zwiedzać okolice…

Tajemnica Kościoła Św. Trójcy
Pani Gienia żyła głośno, ale odeszła z tego świata cicho. W kamienicy przy ulicy Wrocławskiej nikt właściwie jej nie lubił. Dlatego gdy na ciężkich, drewnianych drzwiach, częściowo szklonych brudnym szkłem i zdobionych stylizowanymi kutymi liśćmi, pojawił się jej nekrolog, wśród mieszkańców domu zapanowała konsternacja. Nagle podmiot ich niechęci, złych emocji, przyczyna zapiekłych ran, waśni i niesnasek, przeniosła się do innego świata, a im nie wypadało już tak bardzo jej nienawidzić.
A przecież o siostrach z czwartego piętra, dystyngowanych emerytowanych polonistkach rozpowiadała plotki, że są alkoholiczkami.
Parę nieco mrocznych i smutnych muzyków żyjących w konkubinacie posądzała wszem i wobec o praktykowanie czarnej magii i oddawanie czci diabłu.
Nad losem całkiem młodej jeszcze nauczycielki fortepianu użalała się przy innych, współczując serdecznie jej brzydoty i nieuchronnego staropanieństwa…

Jeśli komu świetnie idzie pisanie, ale ma problem z początkami powieści, chętnie sprzedam jeden z nich. Ba! Mam tego jeszcze więcej! Mogę otworzyć stragan. Chociaż tak prawdę mówiąc, to patrząc na powyższe fragmenty, cieszę się, że większość z tych książek nigdy nie powstała...

Balkon dla początkujących

Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam ...