czwartek, 24 sierpnia 2017

Z poradnika niefrasobliwego ogrodnika



działka

Ogrodnictwo to jedna z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych dziedzin naszego życia. Pachnące, nasycone kolorem krzewy róż, cieniste, pełne śpiewających ptaków drzewa, przystrzyżona, miękka jak mech trawka dająca odpoczynek, nagrzane od słońca, ciężkie, aromatyczne pomidory, pachnący tymianek, mięta, melisa…. I zero informacji o KODzie, Kaczyńskim, Macierewiczu i innych dopustach tego świata. A jednak, rozmawiając z ogrodnikami, nie usłyszycie o tym, że ich róże pachną najpiękniej na świecie, że uwielbiają polegiwać na cudnej trawce pod zwisającymi nad nimi ciężkimi kiściami słodkich, ciemnych winogron i słuchać śpiewu ptaków. A co usłyszycie?

Ślimaki, wstrętne ślimaki!

Pamiętam, dawno temu, kiedy jeszcze sprawy ogrodnictwa w ogóle mnie nie interesowały i byłam w tym temacie zielona jak agrest, nasz kolega, który miał domek z ogródkiem, opowiedział raz o pladze ślimaków niszczących im wszystkie zbiory. Długo rozwodził się nad szaleńczą przebiegłością tych bestii, nad ogromnymi zniszczeniami, których dokonywały na grządkach z sałatą, nad wojną, jaką wypowiedzieli ślimakom jego rodzice, walką nierówną i wciąż wygrywaną przez podłe mięczaki. Pamiętam, że jego soczysta, krwista i śliska od ślimaczego śluzu opowieść zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Przez długi czas uważałam, że posiadanie własnego ogródka, to jakaś wieczna wojna z różnymi obrzydlistwami i bardzo współczułam ludziom, którzy aż tak się poświęcają dla paru główek sałaty, którą mogą kupić w sklepie za trzy złote. Pasjonaci i desperaci, tak o nich myślałam.


działka

Gdy kilka lat temu moi rodzice kupili ogródek działkowy i zobaczyłam u nich dwa winniczki, wpadłam w panikę. Przypomniała mi się opowieść kolegi i oczyma wyobraźni już widziałam całą działkę ogołoconą do ziemi przez żarłoczne ślimaczyska, pustą, posępną, nagą ziemię, po której poruszają się dostojnie wielkie skorupy ślimaków… Już widziałam te tabuny Francuzów, biegnących na nasz ogródek, do swojego ślimakowego Eldorada i zdeptujących butami Louboutina pozostałe resztki roślin.
Moi rodzice jednak zbagatelizowali tę apokaliptyczną wizję i nie strzelali do ślimaków z granatnika. Zostawili je w spokoju. I co? Nie stało się nic. I ślimak zjadł swoje, i dla nas starczyło. No wiem, wiem, że to nie była prawdziwa plaga, ale…

Mniszek lekarski, krety i piękny trawnik

A powiedzcie kiedyś jakiemuś ogrodnikowi, że ma przepiękny trawnik. Co usłyszycie? Pani! A ile to roboty! Jak ja się namęczę z tymi mleczami! Z tymi cholernymi chwastami! Ile ja wylałem na nie tego randapu! I nic! Dalej zarastają. A te pieprzone krety? Jakie wstrętne kopce zrobiły? Pani patrzy tam pod wiśnią…

A czyż nie miło by było, gdyby podczas grilla ze znajomymi nagle na kopczyku ziemia zaczęła drgać, pojawiło się kilka dodatkowych grudek, potem szponiasta łapka i za chwilę wyjrzał czarny łebek i powiedział do nas: Ahoj! Równy trawnik ma co trzeci ogrodnik, a ile z nich może się pochwalić własnym kretem?

Szpaki na szabrze u szwagra

A czereśnie? Widzę te małe drzewka z kilkoma czereśniami, oplecione w czasie owocowania przemyślnymi zwojami sieci jak Bałtyk, jak gdyby ich czereśnie były tak wyjątkowe, że nawet za 13 zł w sklepie takich nie kupisz. A przecież czyż nie miło poczęstować szpaka? On nie kupi sobie czereśni w sklepie. Może z wdzięczności powyjada z działki jakieś robacze szkodniki?

budka dla ptaków na drzewie

Plagi

No tak. Raz na parę lat, gdy równowaga biologiczna zostanie zakłócona, zdarzy się coś takiego, jak plaga (jak u kolegi plaga ślimaków). Albo warunki atmosferyczne okażą się sprzyjać np. zgniliźnie pomidorów i zaatakuje wszystkie pomidory. I co? Nic. Będziemy jeść ogórki albo pomidory ze sklepu. A w przyszłym roku kupimy więcej koktajlowych, które są bardziej odporne na różne paskudztwa. 


czarne pomidory na krzaku

A jak choroba zaatakuje wszystkie brzoskwinie? Jak powojniki nie zakwitną? Róże zachorują? Też da się przeżyć. A mszyca jak gdzieś przyjdzie na długoterminowe żywienie na różę, to nie patrzeć na to, żeby serce i oczy nie bolały. Przyszła, to i pójdzie sobie. A róża przeżyje.


Wiem, że po tym wpisie masowo będą do mnie pisać różne firmy ogrodnicze. Będę mnie błagać, bym go skasowała, i namawiać, żebym zareklamowała ich środki insektobójcze, chwastobójcze i grzybobójcze. Bójcze się Boga! Nic z tego. Jestem osobą całkowicie nieprzekupną.

działka

sobota, 12 sierpnia 2017

Czy warto spędzić weekend w Kazimierzu Dolnym?

(jeśli się mieszka daleko, daleko, za górą, za rzeką)


Widok na Kazimierz Dolny z Sanktuarium Matki Boskiej Kazimierskiej

Go east, mature woman!


O Kazimierzu Dolnym słyszałam tyle dobrego, że trochę bałam się tam jechać. Bo jestem nieco cyniczna i sceptyczna. I czułam, że mogę się rozczarować. Że miejsce może być przereklamowane. Może nawet bardzo przereklamowane. Kiczowate. I takie tam. Wybierałam się tam na święty nigdy, tym bardziej że z Dolnego Śląska mamy 6 godzin drogi. A tu nagle zdarzył się mały cud. W konkursie pracowniczym wygrałam weekend w Kazimierzu Dolnym (w siedlisku Wiatrakowo). Dodam, że pierwszy raz w życiu cokolwiek wygrałam w konkursie losowym. No więc spakowałam do walizki Męża, Mąż wcześniej przypiął do auta rowery, i wio, na wschód Polski!
Nadmienię jeszcze, wstyd przyznać, że tego wschodu nie znałam. Najdalej na wschodzie Polski byłam na linii Mazury-Warszawa-Kraków. Już podróż autem dostarczyła miłych wrażeń – od Radomia podziwiałam mnóstwo drewnianych, dobrze zachowanych domów, ale nie skansenowych odstawionych kiczów, tylko takich naturalnych, z okiennicami, babcinymi firaneczkami w oknach i masą malw wokoło, oglądałam przydrożne krzyże i kapliczki, nieraz prawdziwe rzeźbiarskie, zabytkowe cuda.

Trochę przerażała nas świadomość, że (jak się dowiedzieliśmy tuż przed wyjazdem), właśnie w ten weekend odbywał się słynny festiwal filmowy Dwa Brzegi. Perspektywa zobaczenia na deptaku Grażynki Torbickiej niestety nie rekompensowala nam wizji tłumów ludzi i hałasu imprez.

Wiatrakowo, gdzie się zatrzymaliśmy, jest położone na wzgórzu za Kazimierzem Dolnym. Stare, drewniane domy i jeden nowy, ale w podobnym stylu, usytuowane są w przepięknym ogrodzie, w orzechowym sadzie, wśród wysokich, leciwych drzew. Teren jest tak malowniczy i zawiera tyle przyjemnych miejsc, że można by było stąd nie wychodzić, wylegiwać się jeno w altankach i na huśtawkach z kawką, winkiem czy książką. Ale nie po to tu przyjechaliśmy.

 stary dom w Wiatrakowie Kazimierz Dolny Cholewianka

Wiatrakowo Kazimierz Dolny Cholewianka

Kazimierz Dolny Cholewianka Wiatrakowo

Wiatrakowo Kazimierz Dolny Cholewianka

Kazimierz Dolny Wiatrakowo Cholewianka

Podróż na rowerach do miasteczka okazała się bardzo przyjemnym zjazdem. Wiatr szumiał we włosach i pędziliśmy, przez całą drogę niemal nie kręcąc pedałami. Jednak ponura myśl zburzyła tę przyjemność: Z powrotem, nocą, trzeba będzie bez przerwy drałować pod górę! O kurczę! A więc nie możemy wypić zbyt wiele piwa ;)

Rozczarowani czy oczarowani?


Ale mimo wszystko zadowoleni wjechaliśmy z fasonem na mały rynek Kazimierza. No ładny, rzeczywiście. Potem na duży rynek. Też uroczy, okej. Ale czy to już wszystko?, pomyślałam rozczarowana. Parę renesansowych kamieniczek, drewnianych budynków, bruk nieprzyjazny rowerzystom, stragany i sporo ludzi (rowery trzeba było prowadzić). Miasteczko jak miasteczko. Bardzo ładne, ale… Na szczęście wkrótce okazało się, że Kazimierz Dolny jest jak dama z wachlarzem, która dla kokieterii bardzo powoli odsłania swoje piękne oblicze.

Pojeździliśmy trochę nadwiślańskim bulwarem, zerkając na słynne spichlerze. Zaliczyliśmy pobliską atrakcję – wznoszącą się nad kazimierskim rynkiem górę Trzech Krzyży. Kiedy na nią wchodziliśmy, moczył nas rzęsisty deszcz, ale świeciło słońce. Gdy dotarliśmy na szczyt, zaparło nam dech w piersiach. W dole, pod nami, na pagórkach rozpościerało się wymyte deszczem i błyszczące w słońcu miasteczko z górującymi nad nim kościołami. Obok malowniczo rozlewała się Wisła zamknięta w ramy z piaszczystych łach (zdjęcia się nam nie udały).

Widok na Kazimierz Dolny z Góry Trzech Krzyży


Z drugiej strony, nad zalesionymi wzgórzami, wisiały granatowe chmury, a na nich rozpościerały się łuki podwójnej, siedmiobarwnej tęczy! Z tej ekscytacji widokiem nie zrobiliśmy ładnego zdjęcia. Fotografię z tęczą psują nasze brzydkie gęby, więc go nie publikuję. A na tym już tęcza zanika:

Tęcza nad górą Trzech Krzyży

Potem zwiedziliśmy stary cmentarz za kościołem Farnym i chcieliśmy pójść na zamek. Niestety, dziedziniec był zamknięty ze względu na rozstawiające się tam sceny czy ekrany przeglądu filmów. A, tfu!

widok z dziedzińca przy klasztorze
Widok na zamek z dziedzińca za kościołem Farnym




Ponieważ było już dość późno, pojeździliśmy trochę po okolicy i wróciliśmy do Wiatrakowa. Na szczęście podjazd nie okazał się wcale ciężki.

Mimo tego, że się rozpadało, postanowiliśmy jeszcze sprawdzić, dokąd wiedzie tajemnicza ścieżka na tyłach ogrodu Wiatrakowa. Z lampkami czołowymi weszliśmy w ciemny, stary las, w którym huczał deszcz. Myślałam, że pójdziemy sobie taką ot ścieżynką, ale ukształtowanie terenu sprawiło, że poczułam się jak w górach. Doszliśmy na brzeg przepaścistego wąwozu. Na jego dno schodziła stroma, spadzista ścieżka, nie dla rowerów, co prawda, ale postanowiliśmy ją przetestować w dzień. Jak się dowiedzieliśmy, można było tamtędy dojść do Kazimierza.

Resztę wieczoru spędziliśmy w altanie ogrodowej. Rozłożeni na miękkich poduchach, popijaliśmy winko, zakąszając pieczywem chrupkim i żółtym serem. Zastanawialiśmy się nad rozkładem kolejnego dnia. Ponieważ tłum ludzi na kazimierskim rynku w festiwalową sobotę musi niebezpiecznie zgęstnieć, postanowiliśmy trzymać się jak najdalej od epicentrum. Ustaliliśmy przebieg trasy rowerowej: Wiatrakowo-Mięćmierz-Bochotnica-Puławy-Janowiec-Kazimierz Dolny. Po drodze mieliśmy zagarnąć większość okolicznych atrakcji. Czy nam się uda?

 wiatrakowo cholewianka Kazimierz Dolny

Kazimierz Dolny Cholewianka

Kto zniszczył studnię w Mięćmierzu?


Droga do Mięćmierza w większości wyłożona jest nieprzyjemną dla roweru trelinką. Ale ostatni dość stromy zjazd do wioski był nie lada wyzwaniem. Zjeżdżaliśmy po betonowych płytach, tak nierównych, że przypominały wyschnięty wodospad. Modląc się w duchu, obiecałam sobie po raz kolejny, że w końcu kupię kask rowerowy.

Mięćmierz to urocza (przepraszam, ale słowa „uroczy” użyję jeszcze w tym tekście jakieś kilkadziesiąt razy) wioseczka. Szutrowa droga wije się wśród drewnianych domów w ogrodach pełnych malw, otoczonych sadami i okolonych drewnianymi płotkami. W centrum wsi stoi stara studnia z drewnianym dachem. Niestety, nie wiem, czy stoi dalej, bo z mężem byliśmy świadkami niecodziennego wydarzenia. Otóż gdy robiliśmy sobie fotki przy studni, nagle usłyszeliśmy potężne łupnięcie, a cała drewniana konstrukcja niebezpiecznie się zachybotała i przekrzywiła. Otóż jakiś domorosły kierowca cofając, uderzył autem w tę atrakcję! Belki porozchodziły się, powychodziły na wierzch wielkie gwoździe. Jak dowiedzieliśmy się od mieszkańców, sprawca wypadku zamierza się wkrótce tu sprowadzić, więc przypilnują go, żeby naprawił szkody.

Mięćmierz

Z Mięćmierza bardzo stromym, kamienistym podjazdem wjechaliśmy ledwo żywi na wzgórze Albrechtówka (punkt widokowy). Tu kolejny raz zaparło nam dech w piersiach. Wisła rozlana w dolinie, nad nią zamek w Janowcu, na drugim brzegu wiatrak, wokół wzgórza i słońce, wijąca się kamienista ścieżka jak w Karkonoszach. 



Albrechtówka, Kazimierz Dolny

Albrechtówka, Kazimierz Dolny, Mięćmierz

Mięćmierz, Albrechtówka, Kazimierz Dolny
Kapliczka na Albrechtówce
Stromą, niemal górską dróżką sprowadziliśmy rowery prosto pod zachęcająco wyglądającą miejscową karczmę, gdzie postanowiliśmy „uzupełnić poziom elektrolitów”, jak to ładnie ujmują blogerzy rowerowi.
Właścicielem okazał się miły pan Kazimierz (dopytałam, czy przypadkiem nie ma na nazwisko Dolny, ale nie miał!). Pan Kazimierz kazał do siebie mówić Kazik i błyskawicznie zapamiętał nasze imiona. Lał dobre piwo i opowiadał o znajomych celebrytach (Borys Szyc i inni), którzy zachodzą do jego karczmy.

Bochotnica, czyli na włościach Esterki


 Z Mięćmierza ruszyliśmy cudną (uroczą, hi, hi) trasą wzdłuż Wisły do Kazimierza. 

Mięćmierz, Męćmierz, Kazimierz Dolny, Wisła
Katamaran samoróbka nad Wisłą w Mięćmierzu


Na bulwarze w Kazimierzu mijaliśmy tłum odstrzelonych spacerowiczów. Zwróciłam uwagę na starszą wysztafirowaną damę w ażurowych kozaczkach, króciutkich dżinsowych spodenkach i falbaniastej bluzeczce, w otoczeniu świty. Jak zauważył mój Mąż, była to Beata Kozidrak. Niestety nie poprosiła nas o autograf.

Minęliśmy to kazimierskie Mielno/Międzyzdroje/Krupówki i ruszyliśmy do Bochotnicy (oddalonej o tak zwany rzut beretem). Po drodze, ku swojemu zdziwieniu, minęliśmy stację narciarską w Kazimierzu Dolnym, jak sprawdziliśmy, czynną od 2011 roku. W Bochotnicy wdrapaliśmy się na górkę z ruinami zamku, w którym według mało prawdopodobnej legendy mieszkała żydowska kochanka króla Kazimierza Wielkiego, Esterka. W okolicy nie spotkaliśmy ż y w e g o ducha, co nam się bardzo podobało.

zamek Esterki, Bochotnica

Zeszliśmy i, chcąc jechać do Puław, musieliśmy poszukać przeprawy przez rzeczkę Bystrą (nie było tam mostu). Znaleźliśmy ładną kładkę. Tak chciałam się zanurzyć w chłodnym, czystym na oko nurcie rzeczki, ale niestety, czas nas gonił (nawet się załapał na jakimś zdjęciu, z tyłu za nami).

rzeka Bystra, Bochotnica


kładka na rzece Bystrej w Bochotnicy

Ruszyliśmy wygodną trasą wzdłuż Wisły. Po drodze mijaliśmy łąki, pola i wielkie chmielowe „winnice” (czyli chmielnice chyba?). Chciałam zrobić zdjęcie, ale Mąż stwierdził, że na Dolnym Śląsku też mamy uprawy chmielu i nie ma się czym podniecać.

W Puławach – kto puścił pawia u księżnej Czartoryskiej?


Po jakichś 10 kilometrach (trasa wzdłuż Wisły przyjemna dla rowerzystów, ale dla pieszych dość monotonna i nie ma gdzie się schronić przed słońcem), dotarliśmy do Puław, do kompleksu pałacowo-parkowego księżnej Czartoryskiej. Pałac, ogród, park ze świątynią Sybilli, wiadomo, ładne, zabytkowe, u r o c z e, trzeba zobaczyć. 

Pałac Czartoryskich w Puławach
Świątynia Sybylli


Może jestem głupia, ale na mnie największe wrażenie zrobiły wolno spacerujące po ogrodzie pawie. Zachowywały się jak koty – spały na parapetach pałacu, wygrzewały się w słońcu, przechadzały leniwie i skubały koniczynkę (jeśli koty nie skubią koniczynki, to mnie poprawcie).

 paw w kompleksie parkowo-pałacowym w Puławach

Puławy, pałac Czartoryskich, park, paw

Tu muszę wtrącić małą dygresję. Otóż mój Mąż przez całą trasę gnał jak szalony, nie zwracając uwagi na stare, drewniane domy, z okiennicami i bez, opuszczone i zamieszkałe, z gankami i werandami, z wiewiórkami na dachach, z ogródkami pełnymi kwiatów, z wielkimi kilkusetletnimi spróchniałymi drzewami przy drodze. Mąż gnał i nie słyszał mojego błagalnego wołania: Zdjęcie! Fotka! Popatrz! Popatrz! Ale gdy ze świstem w uszach przejechał obok przepięknego kościoła NMP ufundowanego przez ks. Czartoryskiego, to się wkurzyłam i wydarłam na całe Puławy. Uff. Zatrzymał się. Zawrócił. Dzięki, kochanie!

W Puławach przejechaliśmy przez imponujący most im. Mościckiego na drugi brzeg Wisły. Z mostu, ze sporej wysokości rozpościerał się śliczny widok na skrzącą się w dole rzekę.

Magiczne bezdroża i mniej magiczne ogrody


Cała trasa na drugim brzegu Wisły okazała się, a jakże, u r o c z a. Jechaliśmy głównie wygodną, asfaltową drogą, wśród pól, łąk i lasów, niemal nie widując po drodze ludzi i innych pojazdów. Cisza, spokój, śpiew ptaków i polne cykania świerszczy czy innych pasikoników. Słońce, wiaterek, cudnie, po prostu cudnie! Nieco wkurzające podjazdy, ale za to przyjemne zjazdy.
Po drodze Mąż, znając moją słabość do ogrodów, wynalazł mi na mapie google kolejną atrakcję: Magiczne Ogrody. Pojechaliśmy tam, nadrabiając nieco drogi. Wyobrażałam sobie, że zobaczę wiszące ogrody jakiejś polskiej Semiramidy. Ale Magiczne Ogrody okazały się rodzinnym Parkiem Rozrywki, z wielkimi sztucznymi marchwiami (jak dojrzeliśmy przez bramę). Wokół dzikie tłumy ludzi, całe pielgrzymki rodzin, więc ruszyliśmy dalej, znów zanurzając się w „bezludne bezdroża”.

Janowiec, czyli Czecho-Słowacja w Polsce


Do Janowca wjechaliśmy od strony zamku, niemal prosto na jego dziedziniec. Najpierw, w zamkowym parku podziwialiśmy widok ze skarpy na Wisłę, zwiedziliśmy stojące w innej części parku Muzeum Nadwiślańskie i dworek (wypisz wymaluj rodziny Połanieckich). 

muzeum nadwiślańskie, janowiec

A ruiny zamku zostawiliśmy sobie na deser. I opłacało się, bo gdy tam weszliśmy, akurat zamek opuściły grupy turystów. Stały przed nami puste, białe mury, wypalane gorącym słońcem. Na ostatnich piętrach krużganków owiewał nas ciepły wiatr. Białe mury, kobaltowe niebo, orientalna wieża zamku. Musiałam się upewnić, czy aby nie jesteśmy w Turcji? Nad orientalnym przeważał jednak klimat galicyjski i czułam się też jak na Słowacji. 


Janowiec, Kaziemierz Dolny


Janowiec, Kazimierz DolnyJanowiec, Kazimierz Dolny

Janowiec, Kazimierz Dolny

Gdy zjechaliśmy na dół do miasteczka, ten czeski/słowacki klimat był jeszcze bardziej odczuwalny. Janowiec, małe senne miasteczko, oddalone od Kazimierza Dolnego tylko o przeprawę promową. Puste i ciche. Z górującym nad nim zamkiem i miłymi knajpkami. Weszliśmy na obiad do Maćkowej Chaty. Co tu dużo mówić? Takiej hospody szukałam kiedyś w Czechach i nigdy nie znalazłam. Bezpretensjonalny, miejscowy klimat, przytulnie, tanio, pyszne jedzenie i dobre piwo. Nawet plama na kolorowym obrusie nie przeszkadzała. Warto spróbować lokalnego przysmaku – kasza jaglana z kiszoną kapustą zawijana w liście kapusty jak gołąbki.

 Janowiec, Karczma, knajpka

Prom, badanie czystości wody i kuny


Po obiedzie ruszyliśmy na przeprawę promową w Janowcu. 

prom, Janowiec, Kazimierz Dolny
Prom ruszył po nas z Kazimierza Dolnego

Rozsiedliśmy się wygodnie na ławeczkach i prom (mieszczący 9 samochodów) ruszył. Żegnaliśmy wzrokiem zamek majestatycznie wznoszący się nad Janowcem. Potem pochyliłam się nad wodami Wisły, które burzyło stalowe cielsko promu. Woda miała kolor czarnej kawy zmieszanej z sokiem marchwiowym. Ponoć Wisła jest dużo czystsza niż 20 lat temu. Widziałam ludzi kąpiących się przy wiślanych łachach, więc może ten kolor to taki naturalny, pochodzący od skał osadowych?
Gdy prom był na środku rzeki, na kazimierskim brzegu dostrzegłam coś dziwnego. Tuż pod stalowymi linami promu, w kamienistej niszy, zobaczyłam wyraźnie jakieś biegające stworzenia. Przypominały rozciągnięte poziomo i odchudzone czarne wiewiórki. Wychodziły z norek, skakały po kamykach i znów zwinnie znikały w norkach, machając kitami! Przetarłam oczy. Czyżbym wypiła za dużo piwa? Ale Mąż też je widział. Czyżby kuny? Dziwne miejsce sobie wybrały, tuż pod linami hałasującego promu.

prom, Janowiec, Kazimierz Dolny
I przybyliśmy do Kazimierza Dolnego. W lewym dolnym rogu zdjęcia widoczny kawałek posiadłości kun


Gdy dobiliśmy do brzegu, poczekaliśmy, aż prom załaduje się ponownie i odpłynie do Janowca. Potem długo staliśmy nad miejscem, gdzie baraszkowały kuny, ale cwane zwierzątka się nie pokazały. Czy mieliśmy przywidzenia? Nie – na wiślanym piasku zostawiły ślady maleńkich łapek.

Wieczór, wąwóz korzeniowy i dwa księżyce


Po raz drugi tego dnia sunęliśmy pełnym spacerowiczów bulwarem. Po naszej lewej stronie, za Wisłą, zachodziło słońce. 

Kazimierz Dolny, Wisła, bulwar, widok

Wjechaliśmy na rynek w Kazimierzu pełen wesołego gwaru, ukwieconych kawiarenek, pięknych młodych pań pod rękę z brzuchatymi starcami, mężczyzn w białych spodniach i białych koszulach, w słomianych kapeluszach, kiczowatych obrazów, harleyowców z harleyami, rodziców z dziećmi wsuwających lody rzemieślnicze. Niestety, nigdzie ani śladu Grażynki Torbickiej. Tym razem ten wesoły wieczorny rozgardiasz wydał mi się u r o c z y i usprawiedliwiony. Ale czy dane nam będzie zalegnąć tu na ogromnych, rozstawionych pewnie z racji festiwalu leżakach? Niestety. Przed nami jeszcze jedna atrakcja. Wąwóz Korzeniowy. Zapaliliśmy rowerowe światełka i opuściliśmy gwarny rynek.

Zanurzyliśmy się w wieczorny, mdlący od zapachów kazimierzowski świat wzgórz, sadów, ogrodów pełnych kwiatów i hamaków, skrytych wstydliwie za cichymi drzewami drewnianych domów. 

Oglądaliście film „Dwa księżyce”? Jeśli tak, to wiecie, o co chodzi.  U nas księżyc był tylko jeden, skąpo świecący cienkim sierpem na jasnym jeszcze niebie.
W wąwozie ani żywego ducha. Nad nami rozpościerały się straszliwe, odkryte korzenie rosnących nad wąwozem drzew. Oświetlone lampkami rowerów rzucały przerażające cienie, jakbyśmy znaleźli się wśród wężowych potworów, Gorgon i Meduz. Przyjemnie było się ich bać. Wąwóz zaskoczył nas tym, że tak szybko się skończył. W dzień ponoć są tu tłumy ludzi. A wokół miasteczka jest ze 20 wąwozów, w wąwozy przechodzą niektóre ulice. I te inne wąwozy warte są odwiedzenia. Ciche i bezludne. Wracaliśmy też wąwozem, potem ścieżką wśród lasów, pól, łąk, parujących nagrzanymi od słońca zapachami, grającymi tysiącem świerszczy. 

W nocy siedliśmy na bujanej huśtawce w ogrodzie Wiatrakowa. Popijaliśmy słodkie kazimierskie piwo i patrzyliśmy na spadające gwiazdy (mimo że do ich apogeum zostały jeszcze dwa tygodnie, było ich widać całkiem sporo). Zgodziliśmy się z Małżonkiem, że w tych okolicach gwiazdy mocniej świecą, kwiaty intensywniej pachną, świerszcze głośniej grają. Na koniec przyszedł do nas czarny kot tubylec. Wskoczył na huśtawkę, na moje kolana, pozwolił się głaskać, rozmruczał się, a na koniec zatopił rozkoszne pazurki w moich dżinsach. Auć!

Pożegnanie z Kazimierzem

W niedzielę rano zeszliśmy sobie na spacer po wąwozie przy Wiatrakowie. Poniżej jego płytsza, mniej atrakcyjna część, ale w głębokiej było za ciemno na zdjęcie.


Potem mieliśmy już czas tylko na tak zwane bujanie się po rynku. Poszliśmy na mszę do przepięknego kościoła Farnego, potem zwiedziliśmy Sanktuarium Matki Boskiej Kazimierskiej.

Widok z Sanktuarium na kościół farny i zamek (nad nim)


Nawiązaliśmy też ciekawą znajomość. Na stoisku ze starociami miejscowa poetka w bardzo przedsiębiorczy sposób zachęcała ludzi do kupna tomiku poezji jej autorstwa. Wydała go własnym sumptem, podobnie jak płytę, którą nagrała i którą również można było u niej kupić. Dowiedziawszy się, że mam w szufladzie w domu napisaną powieść, zachęcała do wydania. Marzenia trzeba spełniać, nieważne jakim kosztem, mówiła poetka.
Jak spod ziemi pojawił się też mężczyzna, który te marzenia pomaga ludziom spełniać. Wydawca! Sympatyczny pan zachęcał do wydawania książek własnym kosztem (najbardziej opłaca się zamówić nakład 2000 sztuk, potem trzeba się ostro namęczyć, żeby to sprzedać). Przy okazji udzielił nam też ciekawej porady. Otóż najlepiej sprzedają się książki w zielonych okładkach, bo wyróżniają się na tle innych i ludzie na straganie wybierają właśnie je. Dlatego, jeśli chcecie wydawać książki, to tylko w zielonych okładkach.

Czas odjeżdżać. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na przeprawę promową. Czekając na prom, jeszcze raz zastanowiliśmy się, czy popływać w Wiśle, ale się nie zdecydowaliśmy. 

łacha, Wisła, Kazimierz Dolny, plaża
Czekając na prom


Kazimierz Dolny, prom
Mijanka statków turystycznych nad linami promu


Kazimierz Dolny, prom, plaża, Wisła, piasek, łacha Wiślana
Plaża obok przeprawy promowej


Tak więc, jeśli wybieracie się właśnie na kilka dni do Czech, na Słowację czy Węgry, a nie byliście jeszcze w Kazimierzu Dolnym, radzę wam przebukować bilety. Wrażenia będą na pewno równie bogate, a zaoszczędzicie kupę pieniędzy, za które możecie na przykład kupić sobie na jednym ze straganów 100 magnesów z Kazimierzem Dolnym :)

W tekście może nieco przesadziłam z kwiecistością opisów. To dlatego że zapomnieliśmy zabrać dobry aparat fotograficzny (rzecz niewybaczalna w Kazimierzu Dolnym). Zdjęcia zostały zrobione komórką i nie oddają całkiem piękna krajobrazów. Próbowałam to zrekompensować słowem pisanym. Przepraszam.


Balkon dla początkujących

Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam ...