Cztery lata temu stałam się szczęśliwą posiadaczką balkonu. Ponieważ zaś ciągnie mnie do grzebania w ziemi, a nigdy nie miałam własnego ogródka, jak tylko odeszło widmo wiosennych przymrozków, a w sprzedaży pojawiły się sadzonki kwiatów (ale jeszcze daleko było do zimnej Zośki), kupiłam doniczki, ziemię i pojechałam na targ po roślinki. I stanęłam przed wielkim dylematem. Jakie rośliny powinna wybrać nieperfekcyjna pani domu, taka, która się nie zna na kwiatach, jest leniwa, roztrzepana i zapewne nieraz zapomni je podlać? Wszystkie ekspertki mówiły jasno: pelargonie. Nie, tylko nie pelargonie! – krzyczały w moim sercu jakieś antydrobnomieszczańskie przesądy. Dlaczego? Bo pelargonie są takie oklepane, takie małomiasteczkowe, drobnomieszczańskie itd., itp, jak myślałam w swoim wielkomiejskim dyletanctwie. Chciałam zaszaleć z czymś oryginalnym, ale potem pomyślałam, że będzie wstyd, jak to coś oryginalne mi uschnie w lipcu i zostanie goły balkon. A więc padło na nieszczęsne pelargonie. Różowe, bo takie mi się najbardziej podobają. A żeby nadać im charakter romantyczny, wzięłam kilka sadzonek komarzycy (jakby to ujął poeta z Częstochowy – co drugą donicę wsadzałam komarzycę).
Po posadzeniu kwiatów balkon wyglądał nadzwyczaj skromnie, ale ile miałam przyjemności przy tym pierwszym w życiu sadzeniu w pierwszych promieniach wiosennego słońca o poranku!
Mój związek z pelargoniami to było takie małżeństwo z rozsądku, ale wkrótce pojawiło się między nami uczucie. Rachityczne sadzonki szybko odwdzięczyły mi się za stosowanie nawozu w granulacie do każdego podlewania i w lipcu wyglądały już tak:
Komarzyce też polubiły nawóz i rosły jak szalone. Niestety, przez głupotę wsadziłam je do doniczki razem z pelargoniami i komarzyce wyjadły pelargoniom wszystkie mikroelementy, przez co te ostatnie padły na polu bitwy nim minęły wakacje.Tzw. efekt komarzycy:
Ale za to jeszcze w czerwcu postanowiłam dokupić pelargoniom śródziemnomorską koleżankę lawendę. Inwestycja się opłaciła, bo nie dość, że lawenda przywabiała urocze pszczółki-robotnice i miło było obserwować, jak zbierają nektar, to jeszcze ładnie przezimowała i za rok miałam za darmo lawendę. W lipcu dokupiłam jeszcze na przecenie sadzonkę czerwonej werbeny (w małej doniczce), ale niestety zszamały ją mszyce. W kolejnych latach zresztą popełniałam ten sam błąd, nie mogąc się oprzeć uroczej werbenie, a jej z kolei nie mogły oprzeć się mszyce i wsuwały ją z apetytem. Niewiele pomogły opryski z wody z czosnkiem. I tu punkt dla pelargonii. Tych śmierdziuszków nie lubi żadne robactwo.
Kolejne punkty pelargonie zaliczyły, gdy dzielnie zniosły wszelkie moje „zapominania podlewania” i wyjazdy. Następne plusy zebrały na początku grudniu. Za co? Za to że były. I nieźle się trzymały.
Zamykając sezon kwiatowy, dałam pelargoniom buziaczki i obiecałam, że za rok znów się spotkamy. Od tamtej pory są zawsze moim balkonowym must have i bazą, do której dodaję inne kwiaty.
Kolejne eksperymenty
W następnym roku postanowiłam zaszaleć. Jako bazę wzięłam pelargonie tym razem rabatowe (mają najładniejsze kwiaty, ale nie zwisają, dlatego najlepiej posadzić je na zmianę z jakimiś romantycznymi zwisami). Czułam się już niemal kwiatowym ekspertem, więc zainwestowałam
(z pewna taką nieśmiałością) w niebieską i białą bakopę. Na próbę zrobiłam też donicę z białą surfinią. Te kwiaty zdały egzamin, aczkolwiek wymagają częstszego podlewania niż pelargonie, a po mocnym deszczu przez jakiś czas wyglądają jak szmaty (sorry, surfinie).W wiosennym amoku zrobiłam
w jednej doniczce uroczą kompozycję ze złotego deszczu, czyli uczepu rózgowatego, werbeny i kocanki.
(z pewna taką nieśmiałością) w niebieską i białą bakopę. Na próbę zrobiłam też donicę z białą surfinią. Te kwiaty zdały egzamin, aczkolwiek wymagają częstszego podlewania niż pelargonie, a po mocnym deszczu przez jakiś czas wyglądają jak szmaty (sorry, surfinie).W wiosennym amoku zrobiłam
w jednej doniczce uroczą kompozycję ze złotego deszczu, czyli uczepu rózgowatego, werbeny i kocanki.
Była tak śliczna, że zakochały się w niej mszyce. Dzieła zniszczenia dopełniła ekspansywna kocanka, która najpierw „zdusiła” werbenę i złoty deszcz, a później jak na złość sama zrobiła się brzydka.
Za to bakopa dobrze rosła, okazała się dekoracyjna, ale kapryśna. W środku lata z niewiadomych przyczyn nagle sobie przestawała kwitnąć:
Za to na jesień sobie zapragnęła zakwitnąć. Ot, księżniczka jedna.
Oczywiście musowo wsadziłam też komarzycę, bo ta roślinka ponoć odstrasza komary i ładnie okrywa balkon. Tym sposobem dochowałam się sporego gąszczu na balkonie, ale ja lubię taki roślinny nieład.
Te zdjęcia z różnych pór roku dałam po to, żeby pokazać, jak w jednym sezonie zmienia się roślinność. Wydaje mi się, że często zapominają o tym dizajnerzy, którzy robią karkołomne kompozycje balkonowe z różnymi cudnymi roślinami, które w ten dizajnerski sposób wyglądają tak tylko tego jednego dnia. Bo roślinność żyje, bucha, rozrasta się, ginie, usycha, zamiera itd., itp.
Balkon rok później
W kolejnym roku postanowiłam zaszaleć kolorystycznie, sama zadaję sobie pytanie, czy aby nie otarłam się o balkonowy kicz. Ale mam słabość do tęczowych kolorów. Po posadzeniu wyglądało to niezbyt efektownie:
Ale już wkrótce kwiatki odbiły, do pelargonii, bakopy, żółtych i białych nemezji dołączyły surfinie
i jak zwykle wszystko było przestawiane z miejsca na miejsce przez kwiatową nerwicę pani domu.
i jak zwykle wszystko było przestawiane z miejsca na miejsce przez kwiatową nerwicę pani domu.
Nemezje to był jakiś hit sezonu. Pięknie i szybko się rozkrzewiły, ale równie szybko doszczętnie zmarniały w środku lata. A więc precz z mej pamięci, żółte kwiaty.
Niestety, byłam wtedy w szale kwiatowym, a nie fotograficznym, więc zrobiłam marne zdjęcia.
A w szał fotograficzny powoli wchodzę (świeży zakup lustrzanki), efekty będą widoczne już wkrótce.
W kolejnym roku oszczędnie
Rok później pomyślałam: A na cholerę mi tyle kwiatów, tylko z tym człowiek ma roboty. Postawiłam więc na minimalizm, za to do kwiatów dołączyły pomidorki koktajlowe. Na balkonie owocują jednak znacznie słabiej niż na działce, więc polecam jedynie w celach eksperymentalnych tudzież ozdobnych, jak ktoś ma za dużo miejsca na balkonie.Odkryciem roku okazała się begonia, kwiat ponoć ciężki w utrzymaniu. I nie dla leniwych (mity, he, he!). Ja jednak zachwyciłam się kwiatkiem u sprzedawcy i zaryzykowałam. Ponieważ begonia lubi cień, a ja mam balkon słoneczny (od zachodu), postawiłam ją w cieniu komarzycy, która zawsze się bujnie krzewi. Begonia musi mieć stale wilgoć, najlepiej lać wodę na podstawkę, wtedy nawet jak zapomnimy o podlewaniu, to dziewczyna coś tam sobie popije. To znaczy roślina.
Begonia dzielnie się trzymała aż do mrozów i żadne robaki jej nie podjadały. Zdjęcie z 17 listopada:
Jej bulwy można przezimować, ja swoje w tym celu wyjęłam, osuszyłam z ziemi i... nie zabezpieczyłam odpowiednio (trzeba włożyć zdaje się do torfu i trzymać w chłodnym miejscu), bo mi się nie chciało. Jak widać jako przydomowa ogrodniczka jeszcze wiele muszę się nauczyć. Przede wszystkim pracowitości. Jak na razie udało mi się przezimować tylko lawendę, bo... nic z nią nie robiłam, po prostu zostawiłam na balkonie.
W tym roku znów będę polować na kwiaty, które miałam dwa lata temu: białe pelargonie bluszczolistne, które stanowią świetną bazę dla kolorów, ale nieczęsto trafiają się w sprzedaży,
a także na cudne surfinie, o niebieskich i fioletowych odcieniach, które też nie zawsze są
w sprzedaży.
Aha, możecie zapytać, dlaczego jedynym wyposażeniem mojego balkonu jest wieśniacki stołek
i stare krzesło. No właśnie. Postaram się odpowiedzieć w poście o aranżacji balkonu.
Na ten temat napisałam też:
Sadzimy kwiaty na balkonie - 10 rad dla początkujących
Kwiaty na balkonie, czyli must have 2017
Bratki - balkonowe czekadełko
Pnącza na balkonie
Clematis na balkonie, czyli wyzwanie dla niefrasobliwej pani domu