(jeśli się mieszka daleko, daleko, za górą, za rzeką)
Go east, mature woman!
O Kazimierzu Dolnym słyszałam
tyle dobrego, że trochę bałam się tam jechać. Bo jestem nieco cyniczna i
sceptyczna. I czułam, że mogę się rozczarować. Że miejsce może być
przereklamowane. Może nawet bardzo przereklamowane. Kiczowate. I takie tam.
Wybierałam się tam na święty nigdy, tym bardziej że z Dolnego Śląska mamy 6
godzin drogi. A tu nagle zdarzył się mały cud. W konkursie pracowniczym wygrałam
weekend w Kazimierzu Dolnym (w siedlisku Wiatrakowo). Dodam, że pierwszy raz w
życiu cokolwiek wygrałam w konkursie losowym. No więc spakowałam do walizki
Męża, Mąż wcześniej przypiął do auta rowery, i wio, na wschód Polski!
Nadmienię jeszcze, wstyd
przyznać, że tego wschodu nie znałam. Najdalej na wschodzie Polski byłam na
linii Mazury-Warszawa-Kraków. Już podróż autem dostarczyła miłych wrażeń – od Radomia podziwiałam mnóstwo drewnianych, dobrze zachowanych domów, ale nie skansenowych
odstawionych kiczów, tylko takich naturalnych, z okiennicami, babcinymi firaneczkami
w oknach i masą malw wokoło, oglądałam przydrożne krzyże i kapliczki, nieraz
prawdziwe rzeźbiarskie, zabytkowe cuda.
Trochę przerażała nas świadomość,
że (jak się dowiedzieliśmy tuż przed wyjazdem), właśnie w ten weekend odbywał się
słynny festiwal filmowy Dwa Brzegi. Perspektywa zobaczenia na deptaku Grażynki
Torbickiej niestety nie rekompensowala nam wizji tłumów ludzi i hałasu imprez.
Wiatrakowo, gdzie się
zatrzymaliśmy, jest położone na wzgórzu za Kazimierzem Dolnym. Stare, drewniane
domy i jeden nowy, ale w podobnym stylu, usytuowane są w przepięknym ogrodzie,
w orzechowym sadzie, wśród wysokich, leciwych drzew. Teren jest tak malowniczy
i zawiera tyle przyjemnych miejsc, że można by było stąd nie wychodzić,
wylegiwać się jeno w altankach i na huśtawkach z kawką, winkiem czy książką.
Ale nie po to tu przyjechaliśmy.
Podróż na rowerach do miasteczka
okazała się bardzo przyjemnym zjazdem. Wiatr szumiał we włosach i pędziliśmy, przez
całą drogę niemal nie kręcąc pedałami. Jednak ponura myśl zburzyła tę
przyjemność: Z powrotem, nocą, trzeba będzie bez przerwy drałować pod górę! O
kurczę! A więc nie możemy wypić zbyt wiele piwa ;)
Rozczarowani czy oczarowani?
Ale mimo wszystko zadowoleni
wjechaliśmy z fasonem na mały rynek Kazimierza. No ładny, rzeczywiście. Potem
na duży rynek. Też uroczy, okej. Ale czy to już wszystko?, pomyślałam
rozczarowana. Parę renesansowych kamieniczek, drewnianych budynków, bruk
nieprzyjazny rowerzystom, stragany i sporo ludzi (rowery trzeba było
prowadzić). Miasteczko jak miasteczko. Bardzo ładne, ale… Na szczęście wkrótce
okazało się, że Kazimierz Dolny jest jak dama z wachlarzem, która dla
kokieterii bardzo powoli odsłania swoje piękne oblicze.
Pojeździliśmy trochę nadwiślańskim bulwarem, zerkając na słynne spichlerze. Zaliczyliśmy pobliską atrakcję – wznoszącą się nad kazimierskim rynkiem górę Trzech Krzyży. Kiedy na nią wchodziliśmy, moczył nas rzęsisty deszcz, ale świeciło słońce. Gdy dotarliśmy na szczyt, zaparło nam dech w piersiach. W dole, pod nami, na pagórkach rozpościerało się wymyte deszczem i błyszczące w słońcu miasteczko z górującymi nad nim kościołami. Obok malowniczo rozlewała się Wisła zamknięta w ramy z piaszczystych łach (zdjęcia się nam nie udały).
Z drugiej strony, nad zalesionymi wzgórzami, wisiały
granatowe chmury, a na nich rozpościerały się łuki podwójnej, siedmiobarwnej
tęczy! Z tej ekscytacji widokiem nie zrobiliśmy ładnego zdjęcia. Fotografię z
tęczą psują nasze brzydkie gęby, więc go nie publikuję. A na tym już tęcza
zanika:
Potem zwiedziliśmy stary cmentarz
za kościołem Farnym i chcieliśmy pójść na zamek. Niestety, dziedziniec był zamknięty
ze względu na rozstawiające się tam sceny czy ekrany przeglądu filmów. A, tfu!
 |
Widok na zamek z dziedzińca za kościołem Farnym |
Ponieważ było już dość późno,
pojeździliśmy trochę po okolicy i wróciliśmy do Wiatrakowa. Na szczęście
podjazd nie okazał się wcale ciężki.
Mimo tego, że się rozpadało,
postanowiliśmy jeszcze sprawdzić, dokąd wiedzie tajemnicza ścieżka na tyłach
ogrodu Wiatrakowa. Z lampkami czołowymi weszliśmy w ciemny, stary las, w którym
huczał deszcz. Myślałam, że pójdziemy sobie taką ot ścieżynką, ale ukształtowanie
terenu sprawiło, że poczułam się jak w górach. Doszliśmy na brzeg przepaścistego wąwozu.
Na jego dno schodziła stroma, spadzista ścieżka, nie dla rowerów, co prawda,
ale postanowiliśmy ją przetestować w dzień. Jak się dowiedzieliśmy, można było tamtędy dojść do Kazimierza.
Resztę wieczoru spędziliśmy w
altanie ogrodowej. Rozłożeni na miękkich poduchach, popijaliśmy winko,
zakąszając pieczywem chrupkim i żółtym serem. Zastanawialiśmy się nad rozkładem kolejnego dnia. Ponieważ tłum ludzi na kazimierskim
rynku w festiwalową sobotę musi niebezpiecznie zgęstnieć, postanowiliśmy
trzymać się jak najdalej od epicentrum. Ustaliliśmy przebieg trasy rowerowej: Wiatrakowo-Mięćmierz-Bochotnica-Puławy-Janowiec-Kazimierz
Dolny. Po drodze mieliśmy zagarnąć większość okolicznych atrakcji. Czy nam się
uda?

Kto zniszczył studnię w
Mięćmierzu?
Droga do Mięćmierza w większości wyłożona
jest nieprzyjemną dla roweru trelinką. Ale ostatni dość stromy zjazd do wioski
był nie lada wyzwaniem. Zjeżdżaliśmy po betonowych płytach, tak nierównych, że
przypominały wyschnięty wodospad. Modląc się w duchu, obiecałam sobie po raz
kolejny, że w końcu kupię kask rowerowy.
Mięćmierz to urocza (przepraszam,
ale słowa „uroczy” użyję jeszcze w tym tekście jakieś kilkadziesiąt razy)
wioseczka. Szutrowa droga wije się wśród drewnianych domów w ogrodach pełnych
malw, otoczonych sadami i okolonych drewnianymi płotkami. W centrum wsi stoi
stara studnia z drewnianym dachem. Niestety, nie wiem, czy stoi dalej, bo z
mężem byliśmy świadkami niecodziennego wydarzenia. Otóż gdy robiliśmy sobie
fotki przy studni, nagle usłyszeliśmy potężne łupnięcie, a cała drewniana
konstrukcja niebezpiecznie się zachybotała i przekrzywiła. Otóż jakiś domorosły
kierowca cofając, uderzył autem w tę atrakcję! Belki porozchodziły
się, powychodziły na wierzch wielkie gwoździe. Jak dowiedzieliśmy się od
mieszkańców, sprawca wypadku zamierza się wkrótce tu sprowadzić, więc
przypilnują go, żeby naprawił szkody.

Z Mięćmierza bardzo stromym,
kamienistym podjazdem wjechaliśmy ledwo żywi na wzgórze Albrechtówka (punkt
widokowy). Tu kolejny raz zaparło nam dech w piersiach. Wisła rozlana w
dolinie, nad nią zamek w Janowcu, na drugim brzegu wiatrak, wokół wzgórza i
słońce, wijąca się kamienista ścieżka jak w Karkonoszach.

 |
Kapliczka na Albrechtówce |
Stromą, niemal górską dróżką sprowadziliśmy rowery prosto pod zachęcająco wyglądającą miejscową karczmę, gdzie postanowiliśmy „uzupełnić poziom elektrolitów”, jak to ładnie ujmują blogerzy rowerowi.
Właścicielem okazał się miły pan Kazimierz (dopytałam, czy przypadkiem nie ma na nazwisko Dolny, ale nie miał!). Pan Kazimierz kazał do siebie mówić Kazik i błyskawicznie zapamiętał nasze imiona. Lał dobre piwo i opowiadał o znajomych celebrytach (Borys Szyc i inni), którzy zachodzą do jego karczmy.
Bochotnica, czyli na włościach
Esterki
Z Mięćmierza ruszyliśmy cudną
(uroczą, hi, hi) trasą wzdłuż Wisły do Kazimierza.
 |
Katamaran samoróbka nad Wisłą w Mięćmierzu |
Na bulwarze w Kazimierzu mijaliśmy
tłum odstrzelonych spacerowiczów. Zwróciłam uwagę na starszą wysztafirowaną damę w
ażurowych kozaczkach, króciutkich dżinsowych spodenkach i falbaniastej
bluzeczce, w otoczeniu świty. Jak zauważył mój Mąż, była to Beata Kozidrak.
Niestety nie poprosiła nas o autograf.
Minęliśmy to kazimierskie
Mielno/Międzyzdroje/Krupówki i ruszyliśmy do Bochotnicy (oddalonej o tak zwany
rzut beretem). Po drodze, ku swojemu zdziwieniu, minęliśmy stację narciarską w
Kazimierzu Dolnym, jak sprawdziliśmy, czynną od 2011 roku. W Bochotnicy
wdrapaliśmy się na górkę z ruinami zamku, w którym według mało prawdopodobnej
legendy mieszkała żydowska kochanka króla Kazimierza Wielkiego, Esterka. W
okolicy nie spotkaliśmy ż y w e g o ducha, co nam się bardzo podobało.
Zeszliśmy i, chcąc jechać do
Puław, musieliśmy poszukać przeprawy przez rzeczkę Bystrą (nie było tam mostu).
Znaleźliśmy ładną kładkę. Tak chciałam się zanurzyć w chłodnym, czystym na oko
nurcie rzeczki, ale niestety, czas nas gonił (nawet się załapał na jakimś
zdjęciu, z tyłu za nami).
Ruszyliśmy wygodną trasą wzdłuż
Wisły. Po drodze mijaliśmy łąki, pola i wielkie chmielowe „winnice” (czyli
chmielnice chyba?). Chciałam zrobić zdjęcie, ale Mąż stwierdził, że na Dolnym
Śląsku też mamy uprawy chmielu i nie ma się czym podniecać.
W Puławach – kto puścił pawia u
księżnej Czartoryskiej?
Po jakichś 10 kilometrach (trasa
wzdłuż Wisły przyjemna dla rowerzystów, ale dla pieszych dość monotonna i nie
ma gdzie się schronić przed słońcem), dotarliśmy do Puław, do kompleksu
pałacowo-parkowego księżnej Czartoryskiej. Pałac, ogród, park ze świątynią
Sybilli, wiadomo, ładne, zabytkowe, u r o c z e, trzeba zobaczyć.
 |
Świątynia Sybylli |
Może jestem
głupia, ale na mnie największe wrażenie zrobiły wolno spacerujące po ogrodzie
pawie. Zachowywały się jak koty – spały na parapetach pałacu, wygrzewały się w
słońcu, przechadzały leniwie i skubały koniczynkę (jeśli koty nie skubią
koniczynki, to mnie poprawcie).
Tu muszę wtrącić małą dygresję.
Otóż mój Mąż przez całą trasę gnał jak szalony, nie zwracając uwagi na stare,
drewniane domy, z okiennicami i bez, opuszczone i zamieszkałe, z gankami i
werandami, z wiewiórkami na dachach, z ogródkami pełnymi kwiatów, z wielkimi
kilkusetletnimi spróchniałymi drzewami przy drodze. Mąż gnał i nie słyszał
mojego błagalnego wołania: Zdjęcie! Fotka! Popatrz! Popatrz! Ale gdy ze świstem
w uszach przejechał obok przepięknego kościoła NMP ufundowanego przez ks.
Czartoryskiego, to się wkurzyłam i wydarłam na całe Puławy. Uff. Zatrzymał się.
Zawrócił. Dzięki, kochanie!
W Puławach przejechaliśmy przez
imponujący most im. Mościckiego na drugi brzeg Wisły. Z mostu, ze sporej wysokości
rozpościerał się śliczny widok na skrzącą się w dole rzekę.
Magiczne bezdroża i mniej
magiczne ogrody
Cała trasa na drugim brzegu Wisły
okazała się, a jakże, u r o c z a. Jechaliśmy głównie wygodną, asfaltową drogą,
wśród pól, łąk i lasów, niemal nie widując po drodze ludzi i innych pojazdów.
Cisza, spokój, śpiew ptaków i polne cykania świerszczy czy innych pasikoników.
Słońce, wiaterek, cudnie, po prostu cudnie! Nieco wkurzające podjazdy, ale za
to przyjemne zjazdy.
Po drodze Mąż, znając moją
słabość do ogrodów, wynalazł mi na mapie google kolejną atrakcję: Magiczne
Ogrody. Pojechaliśmy tam, nadrabiając nieco drogi. Wyobrażałam sobie, że
zobaczę wiszące ogrody jakiejś polskiej Semiramidy. Ale Magiczne Ogrody okazały
się rodzinnym Parkiem Rozrywki, z wielkimi sztucznymi marchwiami (jak
dojrzeliśmy przez bramę). Wokół dzikie tłumy ludzi, całe pielgrzymki rodzin,
więc ruszyliśmy dalej, znów zanurzając się w „bezludne bezdroża”.
Janowiec, czyli Czecho-Słowacja w
Polsce
Do Janowca wjechaliśmy od strony
zamku, niemal prosto na jego dziedziniec. Najpierw, w zamkowym parku
podziwialiśmy widok ze skarpy na Wisłę, zwiedziliśmy stojące w innej części
parku Muzeum Nadwiślańskie i dworek (wypisz wymaluj rodziny Połanieckich).
A
ruiny zamku zostawiliśmy sobie na deser. I opłacało się, bo gdy tam weszliśmy,
akurat zamek opuściły grupy turystów. Stały przed nami puste, białe mury,
wypalane gorącym słońcem. Na ostatnich piętrach krużganków owiewał nas ciepły
wiatr. Białe mury, kobaltowe niebo, orientalna wieża zamku. Musiałam się
upewnić, czy aby nie jesteśmy w Turcji? Nad orientalnym przeważał jednak klimat
galicyjski i czułam się też jak na Słowacji.



Gdy zjechaliśmy na dół do
miasteczka, ten czeski/słowacki klimat był jeszcze bardziej odczuwalny.
Janowiec, małe senne miasteczko, oddalone od Kazimierza Dolnego tylko o
przeprawę promową. Puste i ciche. Z górującym nad nim zamkiem i miłymi
knajpkami. Weszliśmy na obiad do Maćkowej Chaty. Co tu dużo mówić? Takiej
hospody szukałam kiedyś w Czechach i nigdy nie znalazłam. Bezpretensjonalny,
miejscowy klimat, przytulnie, tanio, pyszne jedzenie i dobre piwo. Nawet plama
na kolorowym obrusie nie przeszkadzała. Warto spróbować lokalnego przysmaku –
kasza jaglana z kiszoną kapustą zawijana w liście kapusty jak gołąbki.
Prom, badanie czystości wody i
kuny
Po obiedzie ruszyliśmy na
przeprawę promową w Janowcu.
 |
Prom ruszył po nas z Kazimierza Dolnego |
Rozsiedliśmy się wygodnie na ławeczkach i prom (mieszczący 9 samochodów) ruszył. Żegnaliśmy wzrokiem zamek majestatycznie wznoszący się nad Janowcem. Potem pochyliłam się nad wodami Wisły, które burzyło stalowe cielsko promu. Woda miała kolor czarnej kawy zmieszanej z sokiem marchwiowym. Ponoć Wisła jest dużo czystsza niż 20 lat temu. Widziałam ludzi kąpiących się przy wiślanych łachach, więc może ten kolor to taki naturalny, pochodzący od skał osadowych?
Gdy prom był na środku rzeki, na kazimierskim brzegu dostrzegłam coś dziwnego. Tuż pod stalowymi linami promu, w kamienistej niszy, zobaczyłam wyraźnie jakieś biegające stworzenia. Przypominały rozciągnięte poziomo i odchudzone czarne wiewiórki. Wychodziły z norek, skakały po kamykach i znów zwinnie znikały w norkach, machając kitami! Przetarłam oczy. Czyżbym wypiła za dużo piwa? Ale Mąż też je widział. Czyżby kuny? Dziwne miejsce sobie wybrały, tuż pod linami hałasującego promu.
 |
I przybyliśmy do Kazimierza Dolnego. W lewym dolnym rogu zdjęcia widoczny kawałek posiadłości kun |
Gdy dobiliśmy do brzegu,
poczekaliśmy, aż prom załaduje się ponownie i odpłynie do Janowca. Potem długo
staliśmy nad miejscem, gdzie baraszkowały kuny, ale cwane zwierzątka się nie
pokazały. Czy mieliśmy przywidzenia? Nie – na wiślanym piasku zostawiły ślady
maleńkich łapek.
Wieczór, wąwóz korzeniowy i dwa
księżyce
Po raz drugi tego dnia sunęliśmy
pełnym spacerowiczów bulwarem. Po naszej lewej stronie, za Wisłą, zachodziło
słońce.
Wjechaliśmy na rynek w Kazimierzu pełen wesołego gwaru, ukwieconych
kawiarenek, pięknych młodych pań pod rękę z brzuchatymi starcami, mężczyzn w
białych spodniach i białych koszulach, w słomianych kapeluszach, kiczowatych obrazów,
harleyowców z harleyami, rodziców z dziećmi wsuwających lody rzemieślnicze. Niestety,
nigdzie ani śladu Grażynki Torbickiej. Tym razem ten wesoły wieczorny
rozgardiasz wydał mi się u r o c z y i usprawiedliwiony. Ale czy dane nam
będzie zalegnąć tu na ogromnych, rozstawionych pewnie z racji festiwalu
leżakach? Niestety. Przed nami jeszcze jedna atrakcja. Wąwóz Korzeniowy.
Zapaliliśmy rowerowe światełka i opuściliśmy gwarny rynek.
Zanurzyliśmy się w wieczorny,
mdlący od zapachów kazimierzowski świat wzgórz, sadów, ogrodów pełnych kwiatów
i hamaków, skrytych wstydliwie za cichymi drzewami drewnianych domów.
Oglądaliście film „Dwa księżyce”? Jeśli tak, to wiecie, o co chodzi. U nas księżyc był tylko jeden, skąpo świecący
cienkim sierpem na jasnym jeszcze niebie.
W wąwozie ani żywego ducha. Nad
nami rozpościerały się straszliwe, odkryte korzenie rosnących nad wąwozem drzew.
Oświetlone lampkami rowerów rzucały przerażające cienie, jakbyśmy znaleźli się
wśród wężowych potworów, Gorgon i Meduz. Przyjemnie było się ich bać. Wąwóz
zaskoczył nas tym, że tak szybko się skończył. W dzień ponoć są tu tłumy ludzi.
A wokół miasteczka jest ze 20 wąwozów, w wąwozy przechodzą niektóre ulice. I te
inne wąwozy warte są odwiedzenia. Ciche i bezludne. Wracaliśmy też wąwozem,
potem ścieżką wśród lasów, pól, łąk, parujących nagrzanymi od słońca zapachami,
grającymi tysiącem świerszczy.
W nocy siedliśmy na bujanej
huśtawce w ogrodzie Wiatrakowa. Popijaliśmy słodkie kazimierskie piwo i
patrzyliśmy na spadające gwiazdy (mimo że do ich apogeum zostały jeszcze dwa
tygodnie, było ich widać całkiem sporo). Zgodziliśmy się z Małżonkiem, że w
tych okolicach gwiazdy mocniej świecą, kwiaty intensywniej pachną, świerszcze
głośniej grają. Na koniec przyszedł do nas czarny kot tubylec. Wskoczył na
huśtawkę, na moje kolana, pozwolił się głaskać, rozmruczał się, a na koniec
zatopił rozkoszne pazurki w moich dżinsach. Auć!
Pożegnanie z Kazimierzem
W niedzielę rano zeszliśmy sobie na spacer po wąwozie przy Wiatrakowie. Poniżej jego płytsza, mniej atrakcyjna część, ale w głębokiej było za ciemno na zdjęcie.
Potem mieliśmy już czas
tylko na tak zwane bujanie się po rynku. Poszliśmy na mszę do przepięknego
kościoła Farnego, potem zwiedziliśmy Sanktuarium Matki Boskiej Kazimierskiej.
 |
Widok z Sanktuarium na kościół farny i zamek (nad nim) |
Nawiązaliśmy też ciekawą
znajomość. Na stoisku ze starociami miejscowa poetka w bardzo przedsiębiorczy
sposób zachęcała ludzi do kupna tomiku poezji jej autorstwa. Wydała go własnym
sumptem, podobnie jak płytę, którą nagrała i którą również można było u niej
kupić. Dowiedziawszy się, że mam w szufladzie w domu napisaną powieść,
zachęcała do wydania. Marzenia trzeba spełniać, nieważne jakim kosztem, mówiła
poetka.
Jak spod ziemi pojawił się też
mężczyzna, który te marzenia pomaga ludziom spełniać. Wydawca! Sympatyczny pan
zachęcał do wydawania książek własnym kosztem (najbardziej opłaca się zamówić
nakład 2000 sztuk, potem trzeba się ostro namęczyć, żeby to sprzedać). Przy
okazji udzielił nam też ciekawej porady. Otóż najlepiej sprzedają się książki w
zielonych okładkach, bo wyróżniają się na tle innych i ludzie na straganie
wybierają właśnie je. Dlatego, jeśli chcecie wydawać książki, to tylko w
zielonych okładkach.
Czas odjeżdżać. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na przeprawę promową. Czekając na prom, jeszcze raz zastanowiliśmy się, czy popływać w Wiśle, ale się nie zdecydowaliśmy.
 |
Czekając na prom |
 |
Mijanka statków turystycznych nad linami promu |
 |
Plaża obok przeprawy promowej |
Tak więc, jeśli wybieracie się
właśnie na kilka dni do Czech, na Słowację czy Węgry, a nie byliście jeszcze w
Kazimierzu Dolnym, radzę wam przebukować bilety. Wrażenia będą na pewno równie bogate, a zaoszczędzicie kupę pieniędzy, za które możecie na przykład kupić
sobie na jednym ze straganów 100 magnesów z Kazimierzem Dolnym :)
W tekście może nieco przesadziłam z kwiecistością opisów. To dlatego że zapomnieliśmy zabrać dobry aparat fotograficzny (rzecz niewybaczalna w Kazimierzu Dolnym). Zdjęcia zostały zrobione komórką i nie oddają całkiem piękna krajobrazów. Próbowałam to zrekompensować słowem pisanym. Przepraszam.